Salas. Małe miasteczko w Argentynie czyli nigdzie. Kilka nieruchomych ulic, wokół których – poza centrami niemrawego życia: ratuszem, biblioteką, hotelem i nocnym klubem – gromadzą się postarzałe, mikre domy: jedno okno, drzwi, kawałek trawnika, płaski dach. Klocki lego, w których ludziki z powodzeniem mogliby przestawiać pracownicy pomocy społecznej. Ci jednak nie pojawiają się w kręconym w reportażowej estetyce filmie Gastóna Duprata i Mariano Cohna, telewizyjnego duetu demaskującego z ironicznym zacięciem społeczne paradoksy. Salas jest biedne ale dumne. Jak Argentyna – rządzona przez skorumpowanych polityków, pozbawiona socjalnego zaplecza, będąca finansowym bankrutem i tonąca w morzu zdewaluowanych banknotów, z których niszczeniem nie nadąża bank centralny, drukując na akord wysokie nominały.
Taką z grubsza poznaliśmy ją w Dzikich historiach (2014) Damiána Szifrona, w których zwykli, szarzy, nudnawi obywatele Buenos Aires sięgają kresu; nie wytrzymują trwania w rolach porządnych obywateli – biernych ofiar dysfunkcyjnego systemu i, wiedząc, że innej sprawiedliwości nie będzie, wpadają w niszczycielską furię dokonując samosądów i pustosząc swoje codzienne życie w imię rewanżu na codzienności. Zostają gruzy, ale z kącika ust cieknie satysfakcja. My, mieszkańcy gorszej, ale Europy, podłączeni więc do centralnego ogrzewania, kolejek w ośrodkach i protestów na Fejsbuku, nie do końca rozumiemy, ale kibicujemy.
Kandydat do Oscara podkręcony był Almodóvarowską groteską; koproducent, El Deseo od lat pracuje na światowy rezonans fenomenu wyemancypowanego argentyńskiego kina. Jego żywiołowości, ironicznego, czarnego humoru – czasem z cudownie wyliniałą elegancją tracącego myszką, ale przede wszystkim surowej desperacji spowodowanej sytuacją ekonomiczną kraju i nawarstwiającymi się od lat zwyrodnieniami; seksizmem, przemocą, korupcją, biurokratyzacją, gigantycznymi społecznymi nierównościami, wreszcie syndromem podporządkowania – cechą demokracji ze świeżą pamięcią wojskowych dyktatur zbudowanych na mocnym fundamencie kolonializmu.
Z takiej rzeczywistości pochodzi Daniel Mantovani (Oscar Martínez). Wywodzący się z Salas pisarz właśnie przyniósł ojczyźnie pierwszego literackiego Nobla, wyswobadzając kraj z największego narodowego kompleksu. Reputacja pierwszego pyszałka i bufona kontynentu, jaką cieszy się wśród sąsiadów Argentyna, nie wzięła się znikąd. Autorzy filmu kpią z wieloletnich katuszy, jakie cierpiała ich ojczyzna, gdy podczas światowego boomu na literaturę latynoamerykańską paradowali po sztokholmskich wykładzinach García Márquez czy Vargas Llosa, gdy na ślepnący geniusz Borgesa szwedzka akademia pozostała doskonale obojętna, niewspominając o jędrnej prozie Cortázara, od czasu której powieść i Paryż nie będą już takie same.
Mantovani ma kłopot z przyjęciem na siebie roli wyzwoliciela narodu z niewoli prowincjonalizmu i poprowadzenia go ku pierwszemu światu kulturalnego obiegu. Zaczyna od wygłoszenia w Sztokholmie zbolałej mowy pogrzebowej, w której obciąża Koronę odpowiedzialnością za swoją śmierć – złota kula najwyższego odznaczenia literackiego zawsze w laureacie zabija artystę. Następnie zamyka się w barcelońskiej pancernej białej willi bogatego białego człowieka, gdzie zamiast tworzyć, odrzuca zaproszenia na najróżniejsze wydarzenia – produkty naoliwionej Noblem maszynki książkowego marketingu.
Nie samą pogardą wobec własnej pozycji społecznej pisarz żyje, więc gdy otrzymuje zaproszenie z rodzinnego Salas do odbioru tytułu honorowego obywatela, decyduje się odwiedzić miasteczko po czterdziestoletniej nieobecności. Trochę z ciekawości jak bardzo nic się nie zmieniło, trochę z powinności i poczucia winy, trochę interesownie – argentyńska prowincja i świat młodości są scenerią i zarazem paliwem kolejnych powieści pisarza, na syndrom wypalenia warto zadziałać odświeżeniem łuszczących się w pamięci narracji.
Mantovani przybywa do rodzinnego miasteczka odziany w luźne adidasy swojaka, ale też szlachetną moralność kosmopolitycznego intelektualisty. Nie on jednak decyduje o swojej roli. W towarzystwie lokalnej miss piękności trafia na pakę wozu strażackiego, by wraz z kabotyńskim burmistrzem odbyć wspólny triumf główną ulicą. Przyjmuje ten zaszczyt z zakłopotanym uśmiechem, który przylgnie mu do twarzy na czas całej wizyty. Uczestnictwo w kolejnych scenkach z życia prowincji – odsłonięcie pomnika, jurorowanie w konkursie plastycznym, wizyta w barze – coraz bardziej śmiesznych i strasznych sprawi, że uśmiech zacznie kamienieć w groteskową maskę. Tymczasem latami eksploatowane w prozie pisarza Salas – znudzone czekaniem na swoim poboczu niczym psychopata z amerykańskiego slashera na nastolatki w zepsutym samochodzie – będzie próbowało wyssać ze swojego syna co się da. Role zostały wyznaczone, przy obopólnej zgodzie – swój pozostanie obcym, a niedzielnie odświętna, życzliwie ociężała społeczność i dzika tłuszcza okażą się dwiema stronami tego samego honorowego medalu. Mantovani zostanie brutalnie strącony z piedestału podczas swojej podróży do źródeł czasu. W zakończeniu przejedzie raz jeszcze główną ulicę, tym razem na pace pikapa, w drodze na nocne polowanie z lokalnym watażką w typie maczo, który zjawienie się pisarza odebrał jako próbę kastracji.
Kto jest w Obywatelu myśliwym, a kto zwierzyną? – To kwestia, wokół której Duprat i Cohn układają narrację tego groteskowego, gnijącego ekosystemu, politycznych i osobistych uwikłań, w którym nikt nie jest czysty ale i trudno wskazać winnego. Film, mimo gatunkowego pokrewieństwa z Dzikimi historiami, nie jest tylko komediowo-sensacyjną wersją kina społecznego. Z jednej strony owszem, dokonuje gruntownego rozbioru argentyńskiego społeczeństwa, w którym patologia władzy, odwieczna, pętająca codzienność korupcja i sztywna kastowość mrożą wszelki potencjał postępu. Z drugiej jednak strony te makroschematy żywią się organiczną kulturą podstawowej komórki społecznej – domowego podporządkowania kobiet, dzieci chowanych do ról uświęconych tradycją, mężczyzn trzymających nad wszystkim pieczę zrutynizowaną agresją i seksualną dominacją, wreszcie wszędobylskim cinkciarstwem i egoizmem w mikroskali.
Jednocześnie tytułowy bohater nie jest tylko znaną figurą przybysza-demaskatora, ani nawet księżniczką Burgunda, której sama bierna obecność uruchamia społeczne psucie. Autorzy już w swoim pełnometrażowym debiucie, filmie El hombre de al lado (Mężczyzna z sąsiedztwa, 2010), będącym argentyńską wersją Pawła i Gawła, zderzyli z sobą w corbusierowskiej willi w La Placie niemożliwych sąsiadów: prymitywnego samochodowego dilera z narcystycznym dizajnerem-snobem. W kolejnym obrazie równie bezlitośnie punktują manierę pisarza-intelektualisty; jego zadowolone, mizoginistyczne moralizatorstwo wyuczone z mądrych ksiąg czytanych w splendid isolation burżuazyjnej rezydencji. Po ogniowych próbach życiowego konkretu i uwikłaniu w szereg brudnych zależności niewiele zostanie z Herkulesa, za którego się miał. My, jego publiczność, w eksponującym autotematyzm obrazu finale zostaniemy z pytaniem, jak bardzo odległy od swoich pobratymców jest honorowy obywatel i co ma do tego wszystkiego literatura?