Robinson Crusoe i zombie – recenzja filmu „Noc pożera świat”

Film o zombie może mieć różne oblicza, ale zbyt często twórcy wybierają formułę, w której jedyną atrakcją są ataki hordy nieumarłych. Świeże spojrzenie na ten temat nadal pozostaje w cenie. Debiut Dominique’a Rochera “Noc pożera świat” udowadnia, że nie potrzeba bajońskich sum, by opowiadać zajmujące historie. Czasem wystarczy po prostu zmienić proporcje, zachowując horrorową otoczkę dorzucić nieco dramatu psychologicznego.

Centrum Paryża. Do wielkiego apartamentu pełnego gości i głośnej muzyki wkracza trzydziestokilkuletni Sam (Anders Danielsen Lie). Wokół tańce, libacja alkoholowa, nastrój mocno imprezowy. To domówka jego eks-dziewczyny, od której koniecznie musi odebrać właśnie dziś kasety magnetofonowe. Para zerwała z sobą niedawno, ale Fanny zdążyła już się związać z nowym partnerem, Mathieu. Główny bohater przełyka tę gorzką pigułkę, chcąc odzyskać swoją własność i tym samym wymazać ostatnią wzmiankę o nieudanym związku. W drodze do odizolowanego od reszty mieszkania pokoju, gdzie gospodyni urządziła składzik na rupiecie, na Sama wpada fotograf rozbijając mu nos. Wycieńczony przez upływ krwi i oczekiwanie na Fanny zasypia w fotelu. Obudzi się w innej rzeczywistości, bowiem noc pożarła świat jaki znał.

O poranku okazuje się, że na ścianach widać ślady krwi, a na podłodze leżą martwe ciała imprezowiczów. Na klatce schodowej i tuż pod kamienicą kręcą się… zombie. Najwyraźniej po zmroku zaraza przemieniła paryżan w bandę potworów. Niedobitki zdrowych ludzi próbują bezskutecznie uciec samochodami, kończą jednak w paszczach hordy. Sam ogląda na  pozostawionych telefonach (w tym uniwersum nikt nie ma blokady klawiatury) ostatnie chwile zabitych przez zombiaki. Już wie, z jakim koszmarem ma do czynienia – osaczony ze wszystkich stron, musi podjąć walkę o przeżycie.

Protagonista staje się współczesnym Robinsonem Crusoe, rozbitkiem na bezludnej wyspie otoczonej przez ocean zombie. Żeby umknąć przed czyhającymi za rogiem krwiożerczymi bestiami, musi wykazać się sprytem, kreatywnością i dozą szaleństwa. Jak bohater powieści Daniela Defoe musi skonstruować swój nowy świat, elastycznie dostosować się do krajobrazu po burzy. Sprawdza teren mieszkania, zabezpiecza okna i drzwi, eliminuje kolejne lokale, w których napotyka zakażonych. Zbiera prowiant, na dachu rozkłada naczynia na deszczówkę, szuka przedmiotów, dzięki którym będzie mógł obronić się przed ewentualną inwazją – strzelb, noży, tasaków. Słowem, przy okazji zapewniania podstawowych potrzeb szykuje się na wojnę. Zupełnie jak bohaterowie gry „This War of Mine”.

Działania Sama przypominają procesy, jakimi kieruje się gracz skradanek czy strategii. Zaczynasz z gołymi rękami, eksplorujesz terytorium, pozyskujesz surowce, zdobywasz doświadczenie i umiejętności. Każda czynność to kolejny achievement. Tylko że tu w przeciwieństwie do większości gier jeden fałszywy krok może kosztować ostateczną porażkę, nie ma dodatkowych żyć czy zapisów rozgrywki, nie ma samouczka i wskazówek z gameplayów na Youtubie. Kroki trzeba ważyć, ryzyko ograniczać do minimum, a i tak stąpa się po cienkim lodzie.

W tej bańce – niby bezpiecznej, ale mogącej pęknąć jak gdyby była z mydlanej piany – mijają bohaterowi długie dni i tygodnie. W końcu zatęskni za drugim człowiekiem. Choć ze słów Fanny na imprezie wynika, że Sam raczej stroni od tłumu, nie zawiera nowych znajomości, to nawet taki samotnik potrzebuje kontaktu z kimś żywym. W kamienicy znajduje zakleszczonego w dźwigu windy zombiaka. To Alfred, grany przez Denisa Lavanta, aktora niemuszącego nakładać charakteryzacji, by przypominać taką kreaturę. Niczym złapane w sidła zwierzę, nie mogąc się ruszyć z miejsca tylko syczy i wymachuje rękami. To w nim znajdzie protagonista przyjaciela, dziwnie milczącego, pragnącego zjeść jego mózg, ale jednak przyjaciela.

Koncept filmu nie udałby się, gdyby nie odtwórca głównej roli. Anders Danielsen Lie stworzony jest do odgrywania zagubionych pięknoduchów, ludzi młodych a wypalonych przez traumy czy uzależnienia. Taki był w filmach Joachima Triera („Reprise. Od początku raz jeszcze…”, „Oslo, 31 sierpnia”). Nawet w “22 lipca” Paula Greengrassa portretując zbrodniarza Breivika miał w sobie kruchość i niewysłowiony smutek, które starał się ukryć pod maską charyzmatycznego proroka prawicy. W  „Noc pożera świat” dostaje bardzo dużo czasu na ekranie, by po raz kolejny udowodnić, że jest szalenie zdolnym aktorem. W prostych gestach, bez maniery i wielu słów buduje postać osamotnionego rozbitka. Faceta muszącego radzić sobie w sytuacji apokalipsy, na którą nikt nie był przygotowany.

Akcja rozegrana w pięknej kamienicy gdzieś między Ogrodem Luksemburskim a Dzielnicą Łacińską (sądząc po tym, co Sam widzi z dachu) nie toczy się może zbyt szybko, skrupulatnie wprowadzając kolejne kręgi egzystencji bohatera, swoistą nudę, bezczynność, martwotę. Jego walka, tak przyziemna i ukazana przez Dominique’a Rochera z zachowaniem reguł realizmu, nabiera w pewnych momentach znamion romantycznych. Jest taka scena, gdy Sam grający na bębnie stoi na balkonie, a pod nim na ulicy tworzy się piramida z przyciągniętych przez muzykę zombiaków. Budzi ona żywe skojarzenia z XIX-wiecznym malarstwem wyeksponowanym w niedalekim Luwrze. Z “Wolnością wiodącą lud na barykady” Eugène’a Delacroix czy “Tratwą Meduzy” Théodore’a Géricaulta. I tak jak one niesie za sobą potężny ładunek emocjonalny i symboliczny.

Fabuła, trzymając się prawideł filmów o zombie, nigdy nie zdradza skąd przyszła zaraza. Otwiera to oczywiście pole do interpretacji. Można doszukiwać się rzecz jasna drugiego dna, metafor współczesnej podzielonej Europy, konfliktów politycznych, etnicznych czy religijnych w samej Francji. „Noc pożera świat” pozostaje jednak przede wszystkim bardzo świeżym survival horrorem uzupełnionym o psychologiczną obserwację człowieka rzuconego na głęboką wodę. Czymś na kształt gatunkowej wariacji na temat “Pianisty” Romana Polańskiego. Z obu opowieści o jednostkach skazanych na zagładę wyziera wielka i potężna potrzeba. Możemy stracić godność i zdrowie, bać się wychylić nosa z kryjówki, nie dojadać, ale człowieczeństwo tli się w nas nadal, póki szukamy drugiego człowieka.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
Noc pożera świat plakat

Noc pożera świat

Tytuł oryginalny: „La nuit a dévoré le monde”

Rok: 2017

Gatunek: Horror

Kraj produkcji: Francja

Reżyser: Dominique Rocher

Występują: Anders Danielsen Lie, Denis Lavant, Golshifteh Farahani i inni

Dystrybucja: Kino Świat

Ocena: 3,5/5