Autoportret kinomana – recenzja filmu „Liberté”

Albert Serra splunął na widzów. Nie żeby zdarzyło mu się to po raz pierwszy, zawsze miał słabość do ekskrementów (Historia mojej śmierci), ulatywania życia (Śmierć Ludwika XIV) i testowania cierpliwości odbiorców (Śpiew ptaków). Prawdopodobnie jednak nigdy wcześniej nie połączył on tych wszystkich fetyszy w tak niestrawną, a przy tym przekonywającą intelektualnie breję, jaką jest Liberté.

W swoim najnowszym malunku zabiera nas do XVIII-wiecznej Francji, Alzacji lub Szwajcarii, nie zostaje to nigdy dookreślone, lecz znaczenia nie ma, bo (jak można się łatwo domyślić) są to jedynie fatałaszki, kunsztowne teatralne kostiumy w równie teatralnych dekoracjach lasu; tę teatralność całości film zresztą wyraża prawie explicite w finałowej scenie. Programowy manifest Serra ustami jednego z bohaterów, prawdopodobnie samego Giacomo Casanovy, protagonisty Historii mojej śmierci, wyraża już w otwierającej całość scenie. Dzieje się to poprzez monolog opisujący krwawą egzekucję Roberta-François Damiens. Nie tortury są jednak kluczowe, nie agonia, lecz jedna z księżnych, jej siostra i córka, które w trójkę przyglądać się miały całości, z zafascynowaniem i nie oderwawszy wzroku ani na chwilę.

Liberté opowiada właśnie o patrzeniu. To swoisty akt oskarżenia tak widzów, jak i filmowej branży. Przed sześćdziesięciu laty w Podglądaczu Michael Powell przedstawiał kinomana, ale i twórcę w jednej osobie, jako jednostkę wynaturzoną, żądną krwi i emocji, a przy tym aktywną, wszak główny bohater osobiście za pomocą naostrzonego statywu mordował kobiety, by uwiecznić ich autentyczne cierpienie. Niemal 40 lat później swój akt oskarżenia wysunął Michael Haneke. W Funny Games Austriaka zaistniał już wyraźny podział między widzem, zarówno w postaci mordowanej rodziny, jak i nas – odbiorców, a filmowcem: tak samym Hanekem, jak i żądnymi cierpienia chłopakami. Widz był słaby, złakniony krwi, ale niezdolny ani do jej przelania, ani do obrony samego siebie, podczas gdy filmowiec aktywny – torturujący, zmuszający do patrzenia, fascynujący. Te czasy już jednak minęły. U Serry, tak jak wcześniej u Powella,  widz zlewa się z twórcą, teraz jednak obie strony pozostają bierne, apatyczne, znudzone. Pragnące przeżyć, lecz niezdolne zrobić wiele poza mówieniem o tych pragnieniach.

Słowem kluczem w Liberté staje się „cierpliwość”, która tu urasta do miana obelgi, a przy tym stanowi racjonalizację. W końcu widz kina artystycznego nie może być „znudzony”, co najwyżej brak mu owej „cierpliwości”. Serra wyśmiewa to podejście, tworząc film kuriozalnie wręcz długi, który w pierwszych pięciu minutach mówi, o czym jest, a potem przez przeszło dwie godziny nam to pokazuje, raz za razem. Raz za razem. Do znudzenia. Gdy chłopak szalenie znudzony mającym sprawić erotyczną przyjemność batożeniem gałęzią młodej szlachcianki  co rusz  pyta ją, czy może już przerwać, widz ma ochotę powtórzyć tylko za znanym memem „I feel you, bro”.

Liberté to rzecz nie tylko o cierpliwości/nudzie, ale także o obserwacji, prawdopodobnie nikt od czasu wybitnego Nénette Nicolasa Philberta z 2010 roku nie stworzył filmu tak bardzo eksplorującego temat patrzenia i bawiącego się nim. Znudzeni ludzie na sali patrzą na znudzonych ludzi w filmie, którzy patrzą na innych znudzonych ludzi uprawiających jakąś czynność seksualną lub peorujących na temat tejże, którzy jednak też patrzą na jakichś innych ludzi. Wszyscy na siebie patrzą, wszyscy są przy tym obserwowani, gdyż niepokojąco często wzrok jakiegoś bohatera zderza się ze wzrokiem widza.

Widza, który tak jak bohaterowie szuka podniet, jakich sam sobie nie umie dostarczyć, który pragnie przekraczania kolejnych granic, a jednocześnie pozostaje pruderyjny i święcie oburza się na to, co narusza jakiś etyczny porządek narzucony przez społeczeństwo, który pragnie krwi i cierpienia, a przy tym rzuca pełne zniesmacznenia słowa wobec von Triera, Serry, Jodorowskiego czy Bertolucciego. Oto zatem najnudniejsza i najbardziej apatyczna orgia w historii, której uczestnicy nie mają problemów ze spożywaniem własnych ekskrementów czy fantazjowaniem o zoofilii, a przy tym  żadne z nich ani na chwilę się nie rozbiera (nie licząc dziewczyny, w której pozostali „rozbudzają erotyczne pragnienia”), a żadnemu z mężczyzn nawet nie staje penis.

Czym zatem jest Liberté? Aktem oskarżenia wobec mieszczańskiej przepełnionej hipokryzją pruderyjności widzów? Działem wymierzonym we współczesne kino arthouse’owe? Okrutnym żartem? Krzykiem twórczej bezsilności? Najlepiej przekonajcie się o tym sami: w czasie aktualnej pandemicznej festiwalowej posuchy może to być jedyna okazja do zetknięcia się z głębszym offem na dużym ekranie, więc szkoda ją przegapić. Nawet jeśli to zetknięcie nie będzie należało do najprzyjemniejszych czy najciekawszych. 

Marcin Prymas
Marcin Prymas
Liberte

Liberté

Rok: 2019

Gatunek: psychologiczny, obyczajowy, kostiumowy

Kraj produkcji: Katalonia / Francja / Hiszpania

Reżyseria: Albert Serra

Występują: Helmut Berger, Marc Susini, Iliana Zabeth i inni

Dystrybucja:Stowarzyszenie Nowe Horyzonty

Ocena: 3/5