Człowiek w zagrożeniu – recenzja filmu „La Llorona” – Camerimage

Czy można opowiadać o palących tematach politycznych i czarnych kartach historii w konwencji kina gatunkowego? Od dawna wiemy, że jak najbardziej, warto o tym jednak przypominać, gdyż wciąż zbyt mało twórców się na to porywa. Przykładem jak udane owoce może przynieść takie przedsięwzięcie jest „La Llorona” / “Płacząca kobieta” zeszłoroczny zwycięzca weneckiego Orizzonti, który właśnie pokazywany był na festiwalu Camerimage.

Czy kino grozy było spodziewanym kierunkiem dla Jayro Bustamentego? Raczej nie. Będący jeszcze na dorobku, ale już niewątpliwie najważniejszy w historii swojej ojczyzny twórca, niczym nasz Jan Komasa imponuje na początku swojej kariery wszechstronnością. Zaczął, klasycznie dla reżyserów z peryferyjnych kinematografii, od etnograficznego kina środka. Sukces Ixcanulu w 2015 roku, uświetniony m.in. nagrodą imienia Alfreda Bauera na Berlinale, zwycięstwem kilku festiwali (w tym polskiej Off Camery) i reprezentowaniem Gwatemali w wyścigu oscarowym (jako drugi twórca w historii i pierwszy od 21 lat), pozwolił mu stać się w krótkim czasie rozpoznawalnym nazwiskiem w światku kinowym. Potomek bogatych plantatorów opowiadał w tamtym filmie o losie Indian Kakczikel, żyjących u stóp wulkanu (Ixcanul w języku kaqchikel oznacza właśnie wulkan), na uboczu cywilizacji. Wplatając w swój scenariusz rozmaite historie zasłyszane od prawdziwych rdzennych mieszkańców tych ziem osnuł je wokół uniwersalnie zrozumiałej opowieści o aranżowanym małżeństwie i zakazanej miłości młodych kochanków. Tak jak pan Hegel powiedział, po tezie musi nastąpić antyteza. Antytezą Ixcanula była kolejna produkcja, tym razem osadzona w Guatemala City, stolicy państwa i niemal czteromilionowej aglomeracji, jednej z największych na południe od Meksyku. W Temblores głównym bohaterem został ewangelicki pastor, który postanawia przestać się kryć ze swoją orientacją seksualną, co uruchamia lawinę zdarzeń,  wydobywając na wierzch ukryte uprzedzenia i bezwzględność społeczeństwa.

Syntezą jest tu więc bez dwóch zdań La Llorona, czyli najnowszy projekt Bustamente. Znów jesteśmy w stolicy, tym razem na nieformalnym dworze generała Enrique Monteverde. Jeszcze dwadzieścia lat temu był prawie jak Bóg, dla setek tysięcy Indian i opozycjonistów był panem życia i śmierci, niczym np. sportretowany w Aidzie generał Ratko Mladić. Teraz, chociaż wciąż dysponuje olbrzymim majątkiem, rezydencją w drogiej dzielnicy i armią służby, a także wierną żoną i zapatrzoną w niego córką, to jego życie znalazło się na zakręcie. Po części wynika to z tego, że wiek nie dzieli ludzi na mniej lub bardziej uprzywilejowanych, a z długim życiem wiążą się ciężkie i obiektywnie rzecz biorąc irytujące dolegliwości zdrowotne. Większą dokuczliwością jest jednak trwający proces o zbrodnie wojenne: otóż nagle komuś zaczęło przeszkadzać mordowanie Indian i gwałcenie komuchów, czy tam na odwrót. Oburzające.

Jak już wspomniałem w nagłówku jest to kino grozy, chociaż oczywiście to artystyczne, nie spodziewajcie się tu „jumpscare’ów” i pościgów po domu z siekierą. Zamiast tego już od początku otrzymujemy duże dawki niepokoju, zarówno ze strony tajemniczych nocnych zawodzeń przerażająco pozbawionej mimiki nowej pomocy domowej indiańskiego pochodzenia – Almy, a z drugiej strony ze względu na niesłabnące dniami i nocami okrzyki i skandowania protestującego u drzwi rezydencji rozgorączkowanego tłumu. Pod tym względem mógłby być to obraz o Jarosławie Kaczyńskim, ale polska policja jest bardziej zaangażowana niż ta gwatemalska.

Zgodnie ze starymi prawidłami gatunku atmosferę całości ustanawia już pierwsza scena. W niej widzimy coś w rodzaju rytuału plasującego się pomiędzy egzorcyzmem a seansem spirytystycznym, gdzie wokół stołu siedzi pani domu (a dla widza wtedy jeszcze przerażająca kobieta po sześćdziesiątce wyglądająca trochę jak wiedźma z bogatego domu) otoczona zarówno białymi, jak i indiańskimi kobietami i recytująca słowa katolickiej modlitwy. To połączenie mistycyzmu, indiańskiej krwi i wiary katolickiej charakteryzować będzie zresztą cały film.

La Llorona z jednej strony może być odbierana jako opowieść o zemście duchów zamordowanych na swoich oprawcach (co przywodzi na myśl recenzowane przez mnie na Berlinale Todos os Mortos Marco Dutry, TUTAJ). Z drugiej strony możemy ją odebrać jako opowieść o starcu, który na progu śmierci zaczyna odczuwać wyrzuty sumienia ze względu na okropności jakich się dopuścił, i który coraz bardziej traci kontakt ze zmysłami i światem. A może to po prostu „revenge movie” pozbawione jakichkolwiek duchów, a jedynie opierające się na kilku zdenerwowanych na nieudolność systemu karnego ludziach?

Tak czy inaczej, temat rozliczeń z obalonym systemem oraz kar dla zbrodniarzy wojennych to żywa rana na tkance wielu narodów na całym świecie, również w Europie Środkowo-Wschodniej. Chociaż Polska nie miała swoich Monteverdów, Mladićiów, czy nawet Izabel Perón, to hasło Mazowieckiego o „grubej kresce”, wspomnienia Magdalenki czy oskarżenia o działalność w służbach wciąż odmieniane są przez wszystkie przypadki. A ludzie o niechlubnych życiorysach wciąż nie ponieśli za nie konsekwencji. Dlatego gatunkowe podejście Bustamente do tej kwestii powinno nas zainteresować. Czekając na premierę tego filmu w jakimś serwisie VoD chciałbym was zostawić z przepięknym utworem napisanym specjalnie dla niego, zanurzcie się na kilka minut w świat gwatemalskiej mistyki. Na zdrowie!

Marcin Prymas
Marcin Prymas

La Llorona

Rok: 2019

Gatunek: horror, polityczny, społeczny

Kraj produkcji: Gwatemala

Reżyseria: Jayro Bustamente

Występują: María Mercedes Coroy, María Telón, Julio Diaz i inni

Ocena: 3,5/5