Kilka dni temu zakończyła się się wyjątkowa, połączona edycja festiwali Nowe Horyzonty i American Film Festival, z uwagi na rządowe obostrzenia wynikające z pandemii koronawirusa odbywająca się w trybie online. Poznaliście już topki naszych redaktorów oraz wyniki gridu zaproszonych przez nas do wspólnej zabawy krytyków. Teraz zapraszamy do zapoznania się z naszą redakcyjną listą najlepszych filmów tej edycji, na której znalazło się miejsce dla obrazów stworzonych przez mistrzów, dla dzieł młodych twórców z konkursu głównego czy amerykańskiego kina niezależnego, a nawet dla szczypty Nocnego Szaleństwa.
10. Dwudzieste stulecie (reż. Matthew Rankin)
Nawet w Nocnym Szaleństwie mogą kryć się absolutne perły, udowadnia to nagrodzone w sekcji Forum tegorocznego Berlinale Dwudzieste stulecie Matthew Rankina. Ta szalona komedia, czerpiąca wizualnie garściami z niemieckiego ekspresjonizmu, klasycznego hollywoodzkiego melodramatu, czy drugowojennej propagandy jest bardzo nieoczywistym biopikiem trzykrotnego premiera Kanady Williama Lyona Mackenziego Kinga. Rankin w swoim reżyserskim debiucie stworzył dzieło porównywalne z najlepszymi produkcjami Guya Maddina, które sam nazwał „połowicznie hołdem dla kanadyjskiego dziedzictwa narodowego a połowicznie złym tripem po ayahyasce” (południowoamerykańska roślina stosowana jako substancja psychoaktywna).
Mamy tu wszystko, satyrę na relację wewnątrz Dominium Brytyjskiego, na wojnę Burską, czy kiełkującą demokrację, humor oparty na fetyszach seksualnych i obśmiewanie parapsychiatrycznych metod z ubiegłego stulecia. Według Rankina całość oparta jest na snach samego Mackenziego Kinga, które spisywał on w swoim dzienniku, co dobrze współgra z niekoherencją narracji i ciągłymi zmianami tonu. Dodatkowo wszystko jest przepięknie nakręcone na taśmie 16mm, a wspaniałe i nieoczywiste pomysły obsadowe tylko dopełniają smaku tego posiłku. Dwudzieste stulecie to projekt, który nie miał prawa się udać, a udał się doskonale. Natychmiastowy klasyk.
9. Słudzy (reż. Ivan Ostrochovský)
Relacje reżimu i Kościoła w czasach zimnej wojny są niełatwym oraz fascynującym tematem. Z jednej strony świątynie często stawały się opozycyjnymi centrami i oazami oporu, a kler był inwigilowany i prześladowany. Z drugiej jednak pewna współpraca często stawała się koniecznością, wszak każdy chce żyć i działać. Wszędzie są też czarne owce, które chętnie wykorzystają sytuację, by się wzbogacić lub uniknąć odpowiedzialności prawnej za błędy przeszłości. Pokazywane w berlińskiej sekcji Encounters Słudzy właśnie na tym się skupia.
Przed seansem niezwykle obawiałem się tego, że reżyser zdecyduje się pójść w klisze i proste rozwiązania, wszak historia, w której dwójka przyjaciół przyjeżdża do podzielonego świata i ma możliwość albo ryzykownej walki, albo prostej współpracy i kariery, wydaje się wręcz stworzona do tego, by dodać jej hollywoodzkiego sznytu. Jednak na szczęście Ivan Ostrochovský (który napisał tu również scenariusz) zdecydował się na coś innego: artystyczny film gatunkowy, portretujący trudny moment historyczny bez ferowania wyroków i odhumanizowania bohaterów. Wątpię, by na tej edycji Berlinale pojawił się jakiś bardziej kompletny i poruszający obraz, który przy tym nie zapomina o widzu i nie próbuje go zmęczyć i złamać.
8. Dni (reż. Tsai Ming-liang)
W filmach tegorocznej edycji festiwalu Nowe Horyzonty niezwykle często zdawały się powracać tematy izolacji, atomizacji społeczeństwa. W kontekście wydarzeń roku 2020, które drastycznie nadszarpnęły istniejące więzi i zakłóciły dotychczasowy rytm życia ludzi na całym świecie, wiele z tych obrazów wybrzmiewa zupełnie inaczej niż zapewne mogłyby w innych warunkach. Są jednak tacy twórcy, którzy na długo przed realnym widmem pandemii tworzyli autentyczne „kino izolacji”. Dzisiejszy bohater jeszcze przy okazji lęków przełomu tysiącleci zrobił już jeden film o zarazie, która jednocześnie oddalała i mimowolnie zbliżała do siebie ludzi – Dziurę. Najnowsze Dni to z pozoru ten sam film Tajwańczyka, który oglądamy od trzech dekad, ale jednocześnie jest w tym doświadczeniu coś naddanego, coś „bardziej”.
Paradoksalnie Dni są jednym z filmów, który może zyskać na oglądaniu w zaciszu domowym, poza bezpośrednim odczuciem festiwalowego pędu, społecznego doświadczenia pełnej sali kinowej. To film nie dla każdego, ale też nie elitarny. To nie film, który wniesie rewolucyjne zmiany w Wasze spojrzenie na życie i rzeczywistość społeczną, ale też nie film zbędny. To małe arcydzieło, które może być dokładnie tym, czego akurat w tym momencie potrzebujecie.
7. To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie (reż. Lemohang Jeremiah Mosese)
To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie z maleńkiego i biednego Lesotho, to jedna z rewelacji ostatnich miesięcy (pokazy i nagrody m. in. w Hong Kongu, Rotterdamie, Sundance czy Wenecji). Nie dziwi zatem, że został on kandydatem oscarowym afrykańskiego państwa – zresztą pierwszym w historii. Obecnie produkcja walczy o Grand Prix w Konkursie Nowych Horyzontów. Film odnosi się do uniwersalnego konfliktu postęp kontra tradycja, który jednak zostaje wpisany w nurt slow cinema, tym samym nabierając… nowej dynamiki.
Fabuła meandruje, a nadmiar symbolicznych scen może utrudnić nieco odbiór przesłania, jednak jasno określony jest tu konflikt podniesiony do rangi greckiej tragedii. Trudno w kontekście To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie nie pomyśleć o takich filmach jak Martwa natura Jia Zhangkego czy dokument W górę Jangcy, oba traktujące o pustoszących skutkach budowy Wielkiej Tamy Trzech Przełomów. Choć oczywiście w Chinach sprawa dotyczyła większej ilości osób, to mimo innej skali, w obu przypadkach zdanie społeczności nie jest kompletnie słyszane przez rządzących krajem polityków. Znaczącą różnicą jest jednak, że w produkcji z Lesotho głos sprzeciwu zostaje wypowiedziany, aby obudzić współobywateli, a w uniwersalnym odczytaniu także każdego z nas. Film Lemohanga Jeremiaha Mosese’a wpisuje się zatem w nurt kina rewolucyjnego. Niekoniecznie rozumiany jako krwawa rewolta, ale ułatwiający przejrzenie na oczy, gdy jeszcze nie jest za późno, aby interweniować. Każda społeczność czy jednostka ma przecież swoją „tamę”, przeciw której warto zaprotestować.
6. Berlin Alexanderplatz (reż. Burhan Qurbani)
By pokazać, że na każdego człowieka czeka jego niebo i należy w życiu ponad wszystko mieć nadzieję Quentin Tarantino cofnął się w swoim Pewnego razu… w Hollywood aż do końcówki lat 60. XX wieku. Niemiecki reżyser Burhan Qurbani spojrzał jeszcze dalej w przeszłość, do klasycznej powieści Alfreda Döblina z 1929 roku. Zdecydował się jednak, miast potykać się z materiałem źródłowym i porównaniami do dzieła Rainera Wernera Fassbindera, przenieść międzywojenną historię do współczesności. To zabieg słuszny także dlatego, że problemy i sytuacja Niemiec i Europy Anno Domini 2020 jest całkiem inna niż przed dziewięćdziesięciu laty, podobnie jak demograficzna sytuacja Berlina.
Berlin Alexanderplatz można skrótowo podsumować hasłem – Malick w estetyce Refna. Z jednej strony to kino głęboko filozoficzne, wielu mogłoby powiedzieć pretensjonalne i przemądrzałe. Z drugiej jednak całość przesycona jest dynamicznym montażem, seksem, neonami i realiami gangsterskiego półświatka. Śmieszy, przeraża, fascynuje i zachwyca. Po pierwsze zachwyca. To jeden z tych obrazów, w które widz wpatruje się godzinami z poczuciem obcowania z arcydziełem. To jeden z tych momentów, dla których chodzi się do kina.
5. Shiva Baby (reż. Emma Seligman)
Masz dwadzieścia parę lat, studia niby się zbliżają do końca, ale wciąż jakoś papierku w ręku brak. Tak zresztą jak jakiejkolwiek pracy, w końcu chcesz uniknąć losu korposzczura. Każde spotkanie rodzinne to stres pytań, o życie prywatne, zawodowe plany, postępy na uczelni, porównań ze święcącą sukcesy równolatką. Gdy jednak na takiej imprezie pojawia się nie tylko ona, ale i twój starszy kochanek, wtedy otrzymujemy prawdziwy horror. I takim właśnie intymnym, a przy tym bardzo osobistym dla wielu widzów horrorem jest Shiva Baby pokazywana w sekcji spectrum tegorocznego American Film Festival.
Na uwagę zasługuje tu świetna praca, młodziutkiej i praktycznie całkowicie kobiecej, ekipy, zwłaszcza to jak wraz z postępem imprezy ubiór i fryzura głównej bohaterki ulegają coraz większemu zniszczeniu podkreślając tę swoistą psychologiczną ścieżkę zdrowia. Zarówno dla montażystki Hanny A. Park jak i operatorki Marii Rusche był to pierwszy samodzielny projekt pełnometrażowy. Tylko trochę większe doświadczenie ma kompozytorka Arier Marx, która pracowała do tej pory nad Opowieścią Jennifer Fox i dwiema niezależnymi komediami, lecz i tak wciąż się nie dorobiła swojej strony na Wikipedii. Shiva Baby to przedstawienie się szerokiej publice nazwisk, które szczerze wierzę, że w ciągu najbliższych lat czeka wielka kariera i to kolejny powód by tego debiutu na salonach nie przegapić.
4. Metamorfoza ptaków (reż. Catarina Vasconcelos)
W międzynarodowym konkursie tegorocznego festiwalu Nowe Horyzonty znaleźć możemy dwanaście filmów. Są w nim owszem wyciszone obrazy, doskonale realizujące założenia nurtu slow cinema czy produkcje poruszające ważne i kontrowersyjne tematy, ba jest nawet cronenbergowski antythriller. Żaden nie może równać się z Metamorfozą ptaków, bowiem tylko dzieło portugalskiej debiutantki prezentuje tak złożoną i kompleksową wizję. Nie przeszło to uwadze, ani widzów, ani jurorów, którzy przyznali swoje nagrody właśnie temu filmowi.
Metamorfoza ptaków to film o szalenie bogatej treści, który dostarcza też obrazów pozostających pod powiekami. Debiutującej w pełnym metrażu Catarinie Vasconcelos udała się sztuka niezwykła, by połączyć bardzo osobistą wypowiedź opartą na rodzinnej korespondencji i zakurzonych pamiątkach z żywym komentarzem dotyczącym społeczno-politycznych przemian w swej ojczyźnie. Koniec imperium kolonialnego, brutalność tajnej policji PIDE czy śmierć dyktatora Antonia de Oliveiry Salazara są komentowane przez zachowania członków rodziny, którzy jawią się tu jednocześnie jako awatary autentycznych postaci, jak i jako przedstawiciele wojujących ze sobą pokoleń.
3. Vitalina Varela (reż. Pedro Costa)
Vitalina Varela to rewers dla innego arcydzieła Costy, czyli Pochodu młodości. Tam, grany rzecz jasna przez Venturę, mężczyzna zostaje zmuszony, na skutek decyzji o wyburzeniu slumsów i przeniesieniu mieszkańców na nowe osiedle, do powrotu do ojczyzny, czyli do Republiki Zielonego Przylądka. Vitalina odbywa podróż odwrotną, przybywa do stolicy dawnego imperium kolonialnego z przymusu serca.
Trudno opowiadać o tym filmie bez choćby wspomnienia o warstwie wizualnej. Jak przystało na dzieło Portugalczyka do obrazu jest przywiązywana niezwykła uwaga. Nigdy (choć pewnie i tak znajdą się przeciwnicy tej tezy) bieda nie jest estetyzowana, nie mamy tu w żadnym wypadku z szantażem emocjonalnym. Jego chłodny styl osiąga tu pełnię; Vitalina Varela to w moim odczuciu opus magnum Pedro Costy. Charakterystyczne kadry, utopione w mroku, który ledwo i tylko chwilami rozbijany jest przez światło słoneczne, przenoszą nas bezpośrednio do mistrza takich zabiegów, czyli Caravaggia. Tenebrystyczne ciągoty nigdy nie były dla portugalskiego reżysera specjalnym balastem, przez lata sam stał się niezwykle biegły w wydobywaniu piękna z odrapanych ścian i umęczonych twarzy swych bohaterów.
2. Malmkrog (reż. Cristi Puiu)
Cristi Puiu nie ma wytchnienia dla swoich widzów. Po dekonstrukcji świadomości Rumunów poprzez przedstawienie wielogodzinnej stypy w Sieranevadzie teraz idzie o krok dalej. W prezentowanym w berlińskiej sekcji Encounters Malmkrogu porywa się na dyskusję o sensie człowieczeństwa, znaczeniu dobra i zła, religii czy koncepcji cywilizacji Zachodu. A to wszystko podczas trzyipółgodzinnej nieprzerwanej dyskusji po francusku, niemiecku i rosyjsku.
Podobnie jak w Sieranevadzie Puiu nie ogranicza się do napisania świetnych dialogów i włożenia ich w usta rewelacyjnej obsady (a wszyscy są tu dobrani do swoich ról perfekcyjnie). Cały świat Malmkroga żyje. Gospodarze wykonują drobne czynności porządkowe, służba wciąż pojawia się między dyskutantami, to donosząc napoje, to sprzątając kieliszki czy zapraszając na posiłek, na drugim planie z chorobą walczy nestor rodu władającego pałacykiem. Dopracowana w najmniejszych szczegółach choreografia w połączeniu z aktywną i nie bojącą się zmian perspektyw kamerą, a także żywą i autentycznie wyglądającą scenografią – to wszystko robi gigantyczne wrażenie i pozwala uwierzyć, że oto przenieśliśmy się do innego świata, który możemy obserwować, ale nie możemy dotknąć. Tak jak stało się to udziałem protagonisty (a co za tym idzie także widzów) zjawiskowego Domu Šarūnasa Bartasa. Swoiste podglądactwo staje się naszym celem i obsesją,
1. DAU. Natasza (reż. Ilja Chrzanowski, Jekaterina Oertel)
Legendy o projekcie DAU krążyły po światku filmowym od lat. Monumentalna, imponująca, ale i kuriozalna inicjatywa zamknięcia aktorów na trzy lata na największym planie filmowym w Europie: 12 000 metrów kwadratowych odwzorowanego 1:1 radzieckiego instytutu naukowego, 700 godzin, w dużej mierze improwizowanego materiału filmowego, 14 filmów pełnometrażowych, dwa seriale i milion projektów pobocznych. Te wszystkie liczby robią wrażenie, ale każą zadać szekspirowskie pytanie, czy w tym szaleństwie jest metoda? Pokazywane w berlińskim konkursie głównym DAU. Natasza, chronologicznie pierwsza część sagi daje nam wgląd w to jak wygląda całość.
Jest to swoisty fabularny dokument, jedno z dzieł, które zaginają i przebijają cienką granicę między rzeczywistością a fikcją. Aktorzy wcielali się w postacie o takich samych imionach jak oni sami, w większości byli to też naturszczycy, których faktyczna życiowa profesja pokrywała się z tą ich postaci, nie znali wzajemnie swoich „scenariuszy” ani uwag reżysera. To wielki LARP (ang. live action role-playing), który jednak wynosi pijacką grę do rangi sztuki najwyższej i tworzy obraz niezapomniany. Wrzynający się w umysł każdego, kto go doświadcza. To film nie dla ludzi o słabych nerwach i żołądkach, rozciągnięty między libacją a pornografią, ale umiejący przy tym dotknąć czegoś ostatecznego i uniwersalnego.