Nie trzeba mówić nic – recenzja filmu „Czerwony Żółw”

Dzięki inicjatywie Scope 100 mamy wreszcie okazję obejrzeć w Polsce efekt współpracy japońskiego studia Ghibli z reżyserem Michaelem Dudokiem de Witem. „Czerwony Żółw” to nietuzinkowa, liryczna, minimalistyczna w formie i uniwersalna w wymowie metafora życiowej drogi. Zdecydowanie warta wizyty w kinie.

O ile studia Ghibli pod batutą Hayao Miyazakiego nie trzeba chyba nikomu przedstawiać, tak Holender – Michael Dudok de Wit już niekoniecznie jest twórcą tak popularnym. Omawiane dzieło to jego pełnometrażowy debiut, ma już jednak na koncie Oscara za świetną krótkometrażówkę „Ojciec i córka”. Ile więc w „Czerwonym Żółwiu” japońskiej, a ile europejskiej wrażliwości? Powiedziałbym, że stanowi on doskonałą syntezę obu. Z jednej strony mamy bogate w szczegóły, malarskie tła kojarzące się z dziełami jednego z najwybitniejszych artystów Kraju Kwitnącej Wiśni  –  Hokusaia. Z drugiej zaś prosty, powściągliwy styl rysowania postaci, typowy dla wcześniejszych filmów de Wita. Te elementy, okraszone piękną, klasyczną animacją doskonale ze sobą współgrają i trochę szkoda, że w niektórych scenach zdecydowano się to zburzyć, korzystając z pasującego tu jak pięść do oka CGI. Na szczęście nie jest tego wiele.

Film rozpoczyna się jak jedna z wielu wariacji na temat przygód Robinsona Crusoe. Naszego bohatera poznajemy, kiedy walczy o życie w morskiej toni. Udaje mu się przetrwać, a następnie osiedlić się na tajemniczej wyspie. Zdobywa pożywienie, buduje schronienie i wreszcie tratwę, dzięki której będzie usiłował opuścić nowy dom. Szybko przekona się, że jego działania utrudnia tytułowy czerwony żółw –  istota, której z jakiegoś powodu bardzo zależy, żeby mężczyzna pozostał na wyspie. O przeszłości rozbitka nie wiemy absolutnie nic. Dla widza jest czystą kartą, co tylko podkreśla wielowymiarowość tej historii. Ostatecznie całość okazuje się być czymś znacznie bardziej pojemnym niż typowa opowieść o człowieku zmagającym się z siłami natury i walczącym o przetrwanie. Już pojawiające się na początku rewelacyjne sekwencje snów wypełnione są bogatą symboliką i jeśli podążymy ich tropem otworzy nam się naprawdę szerokie pole do interpretacji. Walka, a w końcu akceptacja swojego przeznaczenia. Potrzeba miłości i relacji z innymi. Przemijanie, nieuchronność losu. Jak pisał Hemingway – Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą: każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu…”  Może wypowiedziane na ekranie, brzmiałoby to jak górnolotne banały, ale pretensjonalność to ostatnie, o co mógłbym posądzić ten utwór. W odbiorze  pomaga subtelna forma, bowiem film jest całkowicie pozbawiony dialogów, osiąga za to mistrzostwo w opowiadaniu obrazem.  Przy tym wcale nie brakuje mu  humoru, a to głównie za sprawą comic reliefu w postaci kilku sympatycznych krabów towarzyszących bohaterowi. Można je uznać za coś w rodzaju niemego, greckiego chóru, bowiem w tych żartach sytuacyjnych zawiera się także komentarz do tego, co aktualnie dzieje się na ekranie.

„Czerwony Żółw” promowany jest jako animacja dla dorosłych, co według mnie nie do końca oddaje jego charakter. Próżno bowiem szukać w nim scen przemocy czy nagości, nieodpowiednich dla młodszych widzów. Sam oglądałem go z ośmioletnim wówczas synem i choć odebrał go na podstawowym, dosłownym poziomie, nie przeszkodziło mu to być zachwyconym. Szczególnie pierwszym aktem – bardziej survivalowym niż baśniowym. Sam powiedziałbym, że jest to rzecz uniwersalna, którą każdy odbierze inaczej, w zależności od wielkości bagażu życiowych doświadczeń.  Polecam całym rodzinom, jako odtrutkę od wszędobylskich, krzykliwych, jaskrawych i bezdusznych animacji.  Idealnym podsumowaniem wydają mi się słowa przytoczonej w tytule tej recenzji piosenki Michała Bajora: Tam jest samotna nasza wyspa. Tak czysta potajemna przystań.  By odkryć ją nie trzeba mówić nic.

Grzegorz Narożny

Czerwony Żółw


Rok: 2016

Gatunek: Animacja

Twórcy: Michael Dudok de Wit

Ocena: 4/5