Dyskusja o słabych filmach to umierająca sztuka

W piątek miała miejsce premiera filmu "Transformers: Ostatni rycerz" ("Last Knight"). I znowu krytycy - zarówno zawodowi, jak i amatorscy - narzekają, że filmy z tej serii są identyczne. Chciałbym zauważyć, że ich recenzje również są wysoce powtarzalne. A to sprawia, że znów przypominam sobie o zapomnianej sztuce mówienia o filmach słabych.

Nie podobają mi się recenzje poważnych krytyków, którzy odkładają profesjonalizm na bok, gdy przychodzą premiery popularnych, ale słabych produkcji. „Step Up„, „Transformers„, Marvel – teksty pisane na podstawie tych filmów często wyglądają identycznie. „Scenariusz banalny, liczą się tylko efekty komputerowe, logika nie istnieje„. Teksty płaskie, pisane na kolanie, bez zaangażowania – jakby na końcu każdego było wykreślone: „Ludzie i tak pójdą, bez względu co ja tu napiszę., Daję dwie gwiazdki, róbta co chceta„.
 
Nie podoba mi się też to, co robią podrzędni krytycy i osobowości internetowe – blogerzy, youtuberzy, podcasterzy i inni, po których można spodziewać się tekstów w stylu: „Ten film to gówno i każdy, kto wyda na to swoje pieniądze, jest debilem, i niech płonie na plaży w Bałtyku z Januszami, bo mają taki sam iloraz inteligencji„. Wielokrotnie ci ludzie przy innych okazjach pokazują, że umieją opowiadać o kinie, ale innym razem premiery złych filmów są dla nich tylko okazją, aby kogoś obrazić. Wywyższyć się poprzez robienie niczego (w tym wypadku – nie pójściu na jakiś film do kina) i obrzucanie błotem jakiegoś obrazu. Wszystko to na zasadzie: „Bo ja tak mówię„.
Step Up 2
Jest też jeszcze jeden, ostatni czynnik –  recenzje nieprzychylne są bardziej pozytywne niż te przychylne. Każda opinia o najgorszych filmach ugina się od sformułowań: „Musicie to zobaczyć!„, „To jest tak złe, że aż trzeba ujrzeć to na własne oczy, by uwierzyć!„, „Śmiałem się cały czas, a sala kinowa razem ze mną” (i wy się do diaska dziwicie, że ludzie idą na „Transformersy„?) Powstał zupełnie nowy gatunek: film słaby w dobry sposób. Mający mnóstwo wad, a mimo to wciąż umiejący rozbawić i zapewnić przyjemnie spędzony czas przez te dwie godziny. Idealny, aby obejrzeć go razem ze znajomymi i popcornem, pożartować i pośmiać. Recenzowanie takiego kina stało się przez to zbyt atrakcyjne. A na pewno bardziej intratne niż pisanie o kinie dobrym lub przeciętnym. Wtedy jakoś zasób słownictwa i energii u autora recenzji gwałtownie się zmniejsza. Co przecież można powiedzieć o aktorze, który gra dobrze? Wiele rzeczy, ale trzeba się na aktorstwie znać. Co innego, jeśli chłop przed kamerą zachowuje się, jakby zjadł żabę i popił wódką ze środkami powodującymi zatwardzenie. W takich przypadkach recenzenci stają się erudytami i korzystają z każdej okazji, aby rzucić kolejnym żartem. To wybornie się czyta, ogląda się dobrze, do tego chce się wracać! W ostateczności zawsze można się w zabawny sposób pokłócić w Internecie z fanatykami tych lub innych tytułów.
 
Podgatunek „tak słaby, że aż dobry” istnieje co prawda od dawna (choćby „Napromieniowana klasa” z 1986), ale kiedyś to było podziemie dla wszystkich 10 dziwaków z całej szkoły, którzy spotykali się w sobotnie wieczory i oglądali filmy Eda Wooda na VHS. W Internecie podgatunek ten zyskał na popularności i wciąż tylko rośnie w siłę. A poważni i niepoważni krytycy nie rozumieją tego, nie nadążają za tym, ignorują, ewentualnie chcą tylko na tym zarobić. Czemu tak nie powinno być? Dlaczego to jest istotne? Bo te filmy zbierają miliony widzów! Statystycznie rzecz biorąc – dla nich kino to właśnie takie obrazy. Duże, efektowne, z gatunku przygody lub sensacji. To chcą oglądać, to daje im przyjemność. I przy tym zostaną, ponieważ reszta sztuki nie wydaje im się interesująca, a krytycy wciąż jawią się jako snoby w cylindrach i z ręką w spodniach podczas seansu Bergmana – i tylko wtedy! Zamiast dialogu mamy tu atak i obronę. Kinomani atakują i obrażają, a fani „Transformersów” od razu poddają się i mówią: „Tak, wiemy, nie lubicie tych filmów. Dajcie nam w spokoju obejrzeć bez wywoływania u nas poczucia winy„. I mają rację. Te błędy powtarzane są co roku przy różnych okazjach. Za każdym razem tylko oddalacie się od siebie, a tym samym tracicie potencjalnych kinomanów, którzy dzięki kinu Michaela Baya odkryją Tony’ego Scotta, Johna McTiernana a na końcu – kto wie? – może nawet wkręcą się w „Cenę strachu„?
 
O to w końcu chodzi w kulturze masowej – ona łączy kulturę popularną z elementami wysokiej. Bay na pewno do swoich filmów nie włoży nic poza flagą Stanów Zjednoczonych, tak więc to okazja dla was, drodzy krytycy. Chociaż co roku do polskich kin wchodzi kilkaset tytułów, to przeciętny widza myśli, że ta liczba wynosi mniej niż 20. A to oznacza, że rzadko mają waszą uwagę – ale jak już ją zwrócicie, lepiej ją wykorzystać. Bo możecie tylko patrzeć na nich, ewentualnie cieszyć się jak to jesteście od nich lepsi we własnym mniemaniu – albo pokazać im zupełnie nowy świat jaki oferuje cała reszta kinematografii.
Postarajcie się włożyć w swoje teksty trochę więcej wysiłku następnym razem. Wyjaśnić w prostych słowach, czemu „Transformersy” nie są dobrym filmem. Podejmijcie próbę i obejrzyjcie go uważnie. Inaczej popełniacie ten sam błąd, co przeciętny widz oglądający „Stalkera” i podsumowujący go jednym słowem: „nudny„. Wy jako poważni krytycy, po 15 filmach Kurosawy, widzicie u Baya tylko płaskich bohaterów, brak logiki, patos, drewniane aktorstwo… Ale poświęciliście chociaż chwilę, aby zastanowić się nad tym DLACZEGO te filmy wciąż mają swoją publikę? Czy też ograniczyliście się do: „Nie rozumiem fenomenu tego filmu”? Bo skoro to was satysfakcjonuje, to pomyślcie o tym, że kogoś innego zadowala trzygodzinny seans, w którym pomiędzy amerykańską flagą powiewającą na wietrze oraz denerwującymi rodzicami jakiegoś niewydarzonego nastolatka bez cojones, będzie można dostrzec roboty duże na trzy metry bijące się po pyskach. Dla was ta postawa jest niezrozumiała. Dla mnie wasza postawa jest jeszcze bardziej tajemnicza. W końcu „głupia fabuła” czy „brak logiki” to nie są uniwersalne argumenty, które kładą każdy tytuł. Wszyscy mamy jakiś film, który kochamy pomimo tych właśnie minusów. Niektóre są nawet uznawane powszechnie za arcydzieła i przedstawiane w Top 100 najlepszych filmów w historii. W większości wychowywaliśmy się na filmach z Arnoldem i dobrze się bawiliśmy. Wciąż je lubimy, mimo upływu lat, ale przy okazji dobrze bawimy się, oglądając kino nieme. To przejście jest możliwe, bo to wszystko to wciąż film i język obrazu, który kochamy, ale miło będzie jeśli czasem początkujący kinomani dostaną od was pomocną dłoń.

Najmądrzejszą rzecz w tym wszystkim powiedział Doug Walker: „Jeśli to lubisz – w porządku. Sam lubię pierwszą część „Transformersów”, chociaż ma swoje wady. Ale pamiętaj: masz prawo wymagać czegoś lepszego„. Jak dla mnie – te słowa znaczą więcej niż wszystkie recenzje „Szybkich i wściekłych„, z którymi miałem do czynienia. I to też uwaga do was, drodzy krytycy – aspirujący czy też zawodowi – nie chodźcie na te filmy po to, aby bezmyślnie gapić się w ekran przez kilka godzin. Fakt, że Michael Bay idzie na łatwiznę, to nie jest wymówka dla was. Wy macie swoją publikę, o którą musicie dbać. I ona ma prawo wymagać również od was.
 
Garret Reza

PS. Niniejszy felieton wywołał wśród redakcji gorącą dyskusję, więc chciałbym tutaj jeszcze wyraźnie zaznaczyć: powyższy tekst nie jest atakiem na nikogo w szczególności. Jeśli już, to tylko na mnie samego z przeszłości, ponieważ lubiłem chodzić na słabe filmy tylko po to by je następnie obrażać na forach internetowych. To wszystko. Ruszyłem do przodu i chciałbym, aby filmy były traktowane poważniej. Mam nadzieję, że PełnaSala mnie nie zawiedzie, i dostarczy takich właśnie publikacji. Na „Transformersy” akurat nikt od nas nie chciał iść, ale mamy za to podcast o „Szybkich i wściekłych„. Zawsze coś. Pozostaje mi teraz tylko zaprosić was do komentowania. Liczę, że będzie równie burzliwie co między członkami redakcji!