Tęsknicie za Woodym Allenem i jego błyskotliwym poczuciem humoru? Nie są Wam obce lewicowe satyry społeczne, jakie w ostatnich latach dostarcza Costa-Gavras? A może lubicie niegłupie heist movie spod ręki Stevena Soderbergha? Melanż ich wszystkich znajdziecie w “Upadku amerykańskiego imperium” Denysa Arcanda.
Kanadyjski reżyser uraczył nas już “Schyłkiem amerykańskiego imperium” (nagroda FIPRESCI w Cannes) i “Inwazją barbarzyńców” (Oscar dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego), a jego najnowsze dzieło prezentowane w Toronto i na Warszawskim Festiwalu Filmowym zostało pomyślane jako ostatnia część trylogii. To nietypowa seria, bo poszczególne części są luźno powiązane z resztą. Tak naprawdę każda opowiada o innym zjawisku czy zbiorze problemów. Fabuła “Schyłku…” z roku 1986 kręciła się wokół seksu i sensu życia, późniejsza o 18 lat “Inwazja…” opowiadała o umieraniu i wartościach rodzinnych. “Upadek…” skupia się natomiast na nierównościach społecznych.
Arcanda interesuje przede wszystkim zmieniająca się dynamika ludzkich zachowań, dlatego praca nad nieformalną trylogią musiała trwać tak długo. Po ponad trzydziestu latach pikantne przekomarzania o ulubionych pozycjach seksualnych nikogo już raczej nie szokują. Zresztą sam autor “Jezusa z Montrealu” (tam dostawało się religii i jej fałszywym prorokom) mając lat 77 patrzy na rzeczywistość zupełnie inaczej. Wybór takiego, a nie innego tytułu sugeruje, że doświadczony filmowiec pokazuje reżimowi Mamony żółtą kartkę. I ma ku temu powodów bez liku. Dysproporcje między bogaczami a resztą obywateli zwiększają się każdego dnia. Na ulicach przybywa bezdomnych, a ceny rosną bez końca. Gazety co rusz donoszą o machlojkach światowej finansjery, o koncernach zwalniających masowo pracowników i przenoszących produkcję do państw azjatyckich. Kapitalizm dawno splajtował.
W ramach sprzeciwu wobec niesprawiedliwości globalnej wioski Denys Arcand pożenił czarną komedię z kryminałem oraz powiastką filozoficzną. Głównym bohaterem uczynił Pierre’a-Paula Daousta (w tej roli znany z “Gabrielle” Alexandre Landry), dobiegającego czterdziestki doktora filozofii, który z braku laku pracuje jako kurier. Już w pierwszej scenie filmu wykłada on swojej dziewczynie kawa na ławę, jak bardzo nie wykorzystał życiowej okazji, by być bogatym i spełnionym. A wszystko przez swoją inteligencję – za dużo myśli, skupia się na drobnostkach i kontekstach, zamiast po prostu robić karierę. Podobnie jak Boris Yellnikoff w allenowskim “Co nas kręci, co nas podnieca” (nadal dostaję dreszczy, używając polskiego tytułu) obsmarowuje przy tym każdego, komu udała się podobna sztuka: aktorów, gwiazdy sportu, prawników, bankierów, polityków. Wszystko w tempie godnym sławnej już wymiany zdań między Jessem Eisenbergiem i Rooney Marą w prologu “The Social Network”. Efekt finalny w obu sytuacjach – partnerka poruszona bufonadą i jadem, jaki przepełnia trzewia rozmówcy, ucieka gdzie pieprz rośnie.
Zamiast kolejnego niepowodzenia protagonista dostaje jednak od losu szansę. Podczas dostarczania paczki staje się świadkiem napadu i strzelaniny, a u jego stóp oprócz ciał rabusiów lądują także dwie sportowe torby wypełnione po brzegi dolarami. Lawinę wydarzeń, jaka następuje po decyzji Pierre’a-Paula, żeby przytulić „bezpańską” gotówkę, muszę wpisać w nawias tajemnicy, by nie psuć frajdy z oglądania. Ma ona znamiona fantazji z kart Woltera. Arcand opowiada bowiem o sytuacji możliwej, choć mocno niesamowitej. Zbiegi okoliczności, decyzje i motywacje bohaterów służą większej sprawie, czającemu się za rogiem morałowi.
Do ferajny przypadkowego multimilionera dołączają „Mózg” (sprawdzony aktor Arcanda, Rémy Girard), który dopiero co wyszedł z więzienia po odsiedzeniu wyroku za przekręty finansowe, oraz tajemnicza i piękna Aspazja (debiutująca Maripier Morin), luksusowa prostytutka mająca na jedno skinienie wielkich tego świata. Nasz filozof naiwnie wierzy, że kompani pomogą mu wyprać brudne pieniądze. Wbrew temu, co sam mówi na wstępie, naprawdę ufa w dobroć ukrytą w każdym człowieku. Pomaga bezdomnemu koledze, angażuje się w wydawanie posiłków potrzebującym, nigdy nie odmawia zapomogi żebrakom. Na pierwszy rzut oka widać, że Pierre-Paul, oprócz intelektu, wyróżnia się z tłumu wrodzoną szlachetnością.
Mimochodem reżyser do rozrywkowej fabuły włącza oskarżenie względem elity patrzącej ze szklanych pałaców na otaczającą biedę. Montréal, tętniąca życiem metropolia, przyciąga nie tylko biznes i inwestycje, ale i rozbitków. Z ust jednego z bohaterów pada smutna statystyka, że na ulice miasta trafiają tysiące nieszczęśliwców, z czego gros to rdzenni mieszkańcy Kanady – Inuici i Indianie. Denys Arcand jest zbyt wytrawnym graczem, żeby płakać nad rozlanym mlekiem. Dla równowagi wprowadza do akcji postać Taschereau, zepsutego do szpiku kości specjalistę od wyprowadzania gotówki do rajów podatkowych (w wybornej interpretacji Pierre’a Curziego). Jego tyrady, spryt i erudycja, mimo naszej pogardy wobec jego profesji i braku kręgosłupa moralnego, zasługują też na uznanie. To dziwne uczucie towarzyszyło nam już nieraz w ostatnich latach podczas seansów “The Big Short” czy “Wilka z Wall Street”.
“Upadek amerykańskiego imperium” pozostaje produkcją ku pokrzepieniu serc, która nie rozpływa się w pluszu i słodkościach, ale stara się zauważać bolączki ery po kryzysie gospodarczym w 2008 roku. Na wielu polach pozostaje skrajnie antypaństwową baśnią o tym, że nie zawsze praworządnością i uczciwością można osiągnąć słuszne cele. Czasem wystarczy znać odpowiednie osoby, kilka kruczków prawnych i mieć czelność, by podjąć działanie. Ironia losu polega na tym, że poza filmem rzadko kiedy zdarza się taka kumulacja, a nawet jeśli, nigdy nie kończy się happy endem. Może dlatego tak miło patrzeć, jak fajtłapom i życiowym nieudacznikom idzie chociaż na ekranie.
Upadek amerykańskiego imperium
Tytuł oryginalny: „La chute de l’empire américain”
Rok: 2018
Gatunek: Czarna komedia
Kraj produkcji: Kanada
Reżyser: Denys Arcand
Występują: Alexandre Landry, Maripier Morin, Rémy Girard i inni
Ocena: 4/5