Na ten weekend czekaliśmy od dawna. Wczoraj rozdano najważniejsze nagrody branży filmowej - Oscary, a dzień wcześniej ich odpowiednik dla kina niezależnego - Independent Spirit Awards oraz prześmiewcze Złote Maliny. Do tego doszły francuskie Cezary oraz garść ciekawych zapowiedzi nadchodzących premier. Nie da się ukryć, że kinomani mają o czym rozmawiać przez najbliższe dni.
Oscars so unpredictable.
Od dłuższego czasu podchodziłem do tegorocznej gali mocno sceptycznie, przekonany, że nic spektakularnego się tam nie wydarzy. Wszak najważniejsze statuetki miały powędrować do “Romy”, “Faworyta” miała zostać nagrodzona na scenografię i kostiumy, a mimo siedmiu nominacji “Czarna Pantera” miała wrócić do domu z pustymi rękami. Okazało się jednak, że akademia potrafi zaskakiwać, czego dowodem była przede wszystkim nagroda dla “Green Booka” za najlepszy film. Gala prowadzona bez typowych gospodarzy przebiegała sprawniej niż zazwyczaj, chociaż brakowało jej nieco charakteru. Całe szczęście braki te nadrobili niektórzy z nagrodzonych. Chociażby Spike Lee w swojej płomiennej przemowie, czy w przeuroczy sposób stremowana Olivia Colman dodali imprezie kolorytu. Niesamowicie żałuję faktu, że “Romie” nie udało się zostać pierwszym nieanglojęzycznym filmem nagrodzonym w głównej kategorii, ale wszystko wskazuje na to, że Akademia nie jest jeszcze gotowa na taki krok. Trzeba też przyznać, że mimo większych i mniejszych rozczarowań, żaden z werdyktów nie był fatalny, a każdy z nich da się w jakiś sposób obronić.
Podwójni wygrani.
Wbrew znanemu schematowi podczas tegorocznej gali pierwszą wręczoną statuetką była nagroda dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej, nie tak jak zazwyczaj dla jej męskiego odpowiednika. Zdobyła ją grająca w “Gdyby ulica Beale mogła mówić” Regina King, która dzień wcześniej odbierała analogiczne wyróżnienie podczas ceremonii wręczenia nagród Independent Spirit. Najnowsze dzieło Barry’ego Jenkinsa było z resztą największym wygranym sobotniej gali, gdyż zostało nagrodzone również za reżyserię i najlepszy film. O ile w przypadku King nagroda była miłym przedsmakiem przed odebraniem Oscara, dla Glenn Close okazała się jedynie nagrodą pocieszenia, co jest o tyle smutne że Amerykanka mimo siedmiu nominacji ani razu nie otrzymała nagrody akademii.
Dedukuję Watsonie, że daliśmy ciała.
Również w sobotę rozdano najmniej chwalebne statuetki w Hollywood. Gala wręczenia Złotych Malin, bo o nich mowa, była zdominowana przez dwa filmy: czterokrotnie nagrodzonego “Watsona i Holmesa” oraz uhonorowanego trzema statuetkami “Fahrenheit 11/9”. O ile w przypadku filmu Etana Cohena (nie mylić z Ethanem Coenem!!!) nagroda świadczyła o nikczemnej jakości artystycznej filmu, to w przypadku dokumentu Michaela Moora należy ją odbierać raczej jako przytyk w stronę polityków, w tym dwukrotnie nagrodzonego Donalda Trumpa, niż jako rzetelną ocenę jakości samego filmu. Co ciekawe za najgorszą aktorkę uznana została Melissa McCarthy (“Rozpruci na śmierć”, “Dusza towarzystwa”) która dzień później miała okazję, chociaż prawdę mówiąc jedynie teoretyczną, na zdobycie Oscara, dokładnie tak jak przed ośmioma latami Sandra Bullock, której sztuka zdobycia Oscara i Złotej Maliny w tym samym roku się udała. Na pocieszenie aktorce przyznano także nagrodę odkupienia za fantastyczny występ w „Can You Ever Forgive Me?”.
Ave Cezar!
We Francji większość laurów rozdzielono między trzy filmy: “Jeszcze nie koniec” Xaviera Legranda nagrodzono za najlepszy film, scenariusz, pierwszoplanową rolę żeńską i montaż, “Bracia Sisters”, których od piątku możemy oglądać w polskich kinach, również otrzymali cztery wyróżnienia: za scenografię, zdjęcia, dźwięk i reżyserię, natomiast “Shéhérazade” mogło cieszyć się kompletem trzech nagród dla młodych twórców: najbardziej obiecująca aktorka i aktor oraz najlepszy debiut. Co ciekawe “Bracia Sisters” jako amerykańska koprodukcja stworzona w języku angielskim nie mogła ze względów formalnych być nominowana w niektórych kategoriach, jak chociażby za najlepszy film. Nie przeszkodziło jej to jednak na zdobycie ex-aequo największej liczby statuetek. W gali brała udział również “Zimna Wojna” Pawła Pawlikowskiego, nominowana do Cezara za najlepszy film zagraniczny, jednak podobnie jak na festiwalu w Cannes musiała uznać wyższość “Złodziejaszków” Koreedy.
Marazm, stagnacja.
W box office, póki co nie dzieje się zbyt wiele. Zarówno w Polsce, jak i USA pierwsze miejsce w zeszłym tygodniu zajmowała trzecia część animacji “Jak wytresować smoka”. O ile w Polsce prawdopodobnie już w ten weekend dzieło Dreamworks mogło zostać zdetronizowane przez najnowszy film Patryka Vegi, o tyle za wielką wodą nie widać szczególnej konkurencji. Zaskakująco słaby wynik na amerykańskim rynku odnotowała “Alita”. Wysokobudżetowa produkcja w reżyserii Roberta Rodrigueza mogłaby się okazać klapą, gdyby nie jej dobre wyniki w innych krajach – przede wszystkim w Chinach, które póki co przodują w tym roku w napędzaniu wyników frekwencyjnych chociażby za sprawą “The Wandering Earth„.
Co na nas czeka?
Wyżej wymieniona chińska superprodukcja będzie dostępna w wybranych krajach (w tym prawdopodobnie również u nas) w katalogu Netflixa, który ogłosił zakupienie praw do jej dystrybucji. Nie jest to jedyny ważny zakup amerykańskiego giganta. Prosto z festiwalu w Berlinie na ekrany naszych komputerów, telewizorów i smartfonów trafi również reżyserski debiut Chiwetela Ejiofora – “Chłopiec, który ujarzmił wiatr”. Innym ważnym i długo wyczekiwanym tytułem jest najnowszy film Martina Scorsese “Irishman”, który właśnie doczekał się teasera. Spotem swojego wakacyjnego hitu uraczył nas też Disney prezentując przedsmak tego, czego możemy spodziewać się po “Królu Lwie”. Trzeba przyznać, że efekty specjalne robią wrażenie, ale czy kogokolwiek dziwi to zdanie w przypadku produkcji wykonanej tą samą technologią co “Księga dżungli”?