Miłość, śmierć i roboty – recenzja filmu „Opadające liście”

Gdyby Aki Kaurismäki był potrawą, z pewnością smakowałby jak maksalaatikko. Tradycyjny fiński „przysmak” przygotowywany w okresie świątecznym to w uproszczeniu zapiekanka z wątróbki, ryżu, masła, jajek, cebuli, rodzynek – czasem tak naprawdę wszystkiego pod ręką, co urozmaici jakoś walory dania. Wisienkę na torcie zastępuje konfitura z borówek lub żurawiny. Wiekowy zwyczaj dziś już spowszedniał, serwowany jest nie tylko od święta, a i powszechne przekonanie o jego smakowitości przestało stanowić niepodważalną prawdę.

Los nieco archaicznego, choć nadal kultywowanego, zalatującego czerstwotą wypieku pasuje do fińskiego reżysera aż za dobrze, więc postaram się tej metafory nie spalić na starcie. Tworzący od początku lat 80. ulubieniec europejskich festiwali swoim stylem uprawiania kina (wespół z Royem Anderssonem i pewnie jeszcze kilkoma innymi twórcami) ukształtował to jak pojmujemy nordyckie podejście do humoru. Wszyscy dobrze je znamy: przepełnione głębokim egzystencjalizmem czarne komedie, z bohaterami zagubionymi w realności i metafizyce, bazujące na sytuacyjnych absurdach, nierzadko z wydźwiękiem społecznym. Ta poetyka szybko jednak przybrała formę przywar, schematu powielanego przez kolejnych filmowców. Kaurismäki bardzo świadom tego bagażu, a mimo to nie pragnący zmiany, dalej brnie w powolne dramaty o fińskim lumpenproletariacie, wchodząc raz po raz w polemikę ze współczesnością. Tym razem proponuje kinofilski feel-good movie na miarę czasów wojny w Ukrainie.

W dwóch poprzednich obrazach, Człowieku z Hawru i Po tamtej stronie, problematyzował temat migracji – często podejmowany przez niego również w wypowiedziach medialnych. Jako znany orędownik otwarcia granic dla potrzebujących, swoimi dziełami miał bardzo romantyczny zamiar zmiany stosunku Finów do nowoprzybyłych gości. Najwidoczniej we własnym mniemaniu odniósł sukces, bowiem w najnowszym dziele postawił na iście szekspirowskie love story Holappy i Ansy (w tych rolach debiutujący u Kaurismäkiego Jussi Vatanen i Alma Pöysti), białych jak śnieg helsińskich prekariuszy. On – notorycznie wyrzucany z pracy alkoholik-nikotynista, biedniejsze alter ego reżysera; ona – zmęczona trudem życia pracownica supermarketu z rodziny zniszczonej przez etanol. Na drugim planie iskrzy między Huotarim a Lisą (znani już z Po tamtej stronie Janne Hyytiäinen i Nuppu Koivu), przyjaciółmi protagonistów. On pięknie śpiewa, ona w zauroczeniu słucha.

Bohaterom Opadających liści bliżej do bressonowskich modeli, niż prawdziwych ludzi, a jednak fińskiemu twórcy udaje się dostrzec w całej robotyczności ich działań sferę pragnień, emocji i odczuć. Skostniała mimika twarzy i gesty ograniczające się do wyciągnięcia peta z paczki lub wychylenia kielicha, stanowią jedną z warstw humoru, ale trudno nazwać je wyszydzaniem czy wytykaniem palcami. Już sama sytuacja wyjściowa kipi od ironii – ot, w stolicy Finlandii, wygrywającej zestawienia najlepszych państw na świecie pod każdym możliwym względem, uwagę widzów przez blisko półtorej godziny zwracają dusze bez grosza, pozornie nudne, szare jak blokowiska odrzutki. Kaurismäki ma do swoich postaci bardzo duże pokłady czułości i empatii; rozumie trudne zauroczenie, wysłuchuje problemów z nałogiem, łączy rozchodzące się drogi. 

Pełzająca przez cały film romantyczna intryga, nieraz zyskująca bardzo dramatyczny wymiar walki z uzależnieniem, często slapstickowa, w całości opiera się na budowaniu. Tak jak krajobraz Helsinek w Opadających liściach pełny jest dźwigów, maszyn i rozkopów, tak i bohaterowie nieustannie konstruują pomiędzy sobą nici zrozumienia, zaangażowania, wreszcie: zaufania. Historia wydaje się prosta, zrozumiała pod każdą szerokością geograficzną, wyjęta spoza czasowych ram – Holappę i Ansę do rzeczywistości stale przywołują jednak wydobywające się z radia informacje o postępach rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Na wieść o tym, że kolejne dziesiątki cywilów zginęły w trzecim już dziś ostrzale rakietowym, nie pozostaje przecież nic innego, niż burknąć pod nosem „cholerna wojna!” i przejść dalej do reżimu codzienności. Kaurismäki stale testuje granice wytrzymałości bohaterów. Kiedy w końcu wyjmą wtyczkę przerywając audycję?

Po premierze Opadających liści na festiwalu w Cannes, mimo dosyć ciepłego przyjęcia, pojawiały się głosy, że najnowszy projekt Fina wygląda, jakby został nakręcony przez jego studentów pragnących wiernie zrekonstruować styl mistrza. Nie sposób się z nimi w pewnym sensie nie zgodzić – tytuł ten z gracją odhacza stałe punkty programu, od spirali ubóstwa przez uzależnienia po autotematyczne gagi; wnikliwy kinofil po jednej scenie odgadnie wszak czyjego autorstwa to film. Jednak żaden uczeń nie byłby w stanie operować spojrzeniem lepkim jak zmrożona wódka, wypracowanym przez Kaurismäkiego latami łojenia po helsińskich barach i pubach. Dla każdego, kto pamięta jego wyczyny na gali rozdania nagród Berlinale w 2017, alkoholiczne perypetie Holappy od razu przybiorą wymiar autobiograficzny, by nie powiedzieć autoterapeutyczny.

Wracając na koniec do porównania z maksalaatikko – najnowsze dzieło autora Życia cyganerii wydaje się unowocześnioną wersją dania, może nawet pochodzącą z przyszłości (bo choć film wyszedł w 2023 roku, kalendarze sugerują, że akcja dzieje się w 2024). Z powodu ostatecznego stłuszczenia wątroby na główny składnik zapiekanki wybrano serce. Całość znacznie zdrowsza, z bukietem surówek. Podana na talerzach ze szwedzkiego imperium meblowego, które zastąpiły zastawę pamiętającą czasy Mannerheima. Popita? Zamiast flaszki, mała buteleczka musującego wina. W formie aperitifu, a nie środka dezynfekującego. Finlandia, jak i cała Europa się zmienia, ale Kaurismäki co najwyżej ewoluuje. I będę się upierać, że to dobrze dla niego, jego filmów i dla nas.

Michał Konarski
Michał Konarski

Opadające liście

Tytuł oryginalny:
Kuolleet lehdet

Rok: 2022

Kraj produkcji: Finlandia

Reżyseria: Aki Kaurismäki

Występują: Jussi Vatanen, Alma Pöysti i inni

Dystrybucja: Aurora Films

Ocena: 3.5/5

3,5/5