Jeszcze tylko kilka dni, już wprost nie możemy się doczekać. Zacieramy ręce, bo tegoroczna edycja festiwalu Nowe Horyzonty zapowiada się wyśmienicie. Nasza redakcja stawi się w tym roku tłumnie we Wrocławiu i pomimo zmęczenia pięcioma filmami dziennie będzie dla Was Drodzy Czytelnicy przygotowywać recenzje filmów i podcastowe dzienniki. Obiecujemy trzymać rękę na pulsie i tropić współczesne perełki kinematografii, jak i zagłębić się w sekcje tematyczne oraz retrospektywy. Tymczasem przedstawiamy Wam listę dzieł spośród bogatego programu, co do których mamy największe oczekiwania.
“Persona” – i co by tu napisać, gdy ja nie wiem co to za film. Ignorancja jest jednym z moich największych sukcesów. Latami przegapiam filmy za arcydzieła uznawane, przeciskam się przez zgliszcza analiz i spoilerów nietknięty świadomością co mnie omija. I gdy przychodzi czas, po prostu mówię sobie: jestem gotowy. Znając zaledwie 4 dzieła Bergmana, nie słysząc li słowa o fabule, otwieram zamknięte oczy, zasiadam przed ekranem. Chodzą słuchy, że zobaczę coś, co zapamiętam na zawsze. Tyle mi starczy. Nie mówcie więcej.
“Gardło, serce, brzuch” – W internecie można wyczytać żarty o tym, że wegetarianie niepytani uwielbiają chwalić się swą dietą. Sporo w nich prawdy. Dopóki nie odrzuciłem mięsa, nie rozumiałem skąd ta wyrywność do rzucania „wege-hasztagiem”. Teraz jednak nie ma dnia, bym nie był dumny z obranej ścieżki, nie ma też tygodnia, bym tą dumą nie podzielił się z innymi. Stąd cała heca. Jakkolwiek nie kochałem pochłaniać mięsa i zlizywać tłuszczu spływającego mi po brodzie, bez tego czuję się spokojniejszy. Nie odrzucam wycieczki po rzeźni, na jaką zabierze mnie Maud Alpi, wszakże nie przyczyniam się już do istnienia tego miejsca. Reżyserka organizuje medytację nad śmiercią, nad sensem cierpienia stworzeń i szuka kontaktu między istotą ludzką, a zwierzęciem. Chcę uczestniczyć w tym dialogu. Nawet jeżeli oznacza to spacer po zakrwawionej posadzce.
Tegoroczną edycję Nowych Horyzontów miałem spisać zupełnie na straty (brak urlopu), ale po publikacji programu wypatrzyłem taką perełkę, że jednak do Wrocławia zawitam. “Zielona mgła” (reż. Guy Maddin, Evan Johnson, Galen Johnson) przypomniała mi o jednym z najmilszych seansów z poprzednich lat, czyli “Zakazanym pokoju”. Maddinowski wehikuł magiczny zobaczyłem wówczas od środka po raz pierwszy. Szkatułkowa struktura, kunsztowna forma i kinofilska erudycja spotykały się w ponad 2 godzinnym spektaklu wyśnionym z niemych filmów, które nigdy nie powstały bądź zaginęły w odmętach historii. Tym razem Kanadyjczyk i jego przyjaciele przygotowali podróż do San Francisco, miasta istniejącego przecież namacalnie, a jednak przez dziesięciolecia odrealnionego i uwięzionego na celuloidowej taśmie. W naszej pamięci zostały wyryte sceny pościgów z “Bullita”, wycieranie bruków z “Brudnym Harrym”, powracająca raz po raz okolica Union Square, gdzie odbyła się tytułowa “Rozmowa”. Stąd wyruszał na swoje wyprawy Indiana Jones, tu rozegrały się wydarzenia “Sokoła maltańskiego”, “Inwazji łowców ciał” i oczywiście krótka partia “The Room”. Na szczycie mostu Golden State walczył nawet sam James Bond (“Zabójczy widok”), a pod jego czerwoną pierzeją James Stewart gonił utraconą przeszłość uosobioną przez Kim Novak (“Zawrót głowy”). Ponoć to właśnie arcydzieło Hitchcocka dało kryminalną ramę temu hołdowi dla miejskiej dżungli zszytego z fragmentów kinowych uniesień. Niewiele wiem o tym projekcie, ale zapowiada się na pyszną zabawę, dla której warto rzucić wszystko i przyjechać na Dolny Śląsk, choćby, jak ja, na jeden dzień.
“Dom, który zbudował Jack” – reżysera tego filmu nie trzeba przedstawiać chyba nikomu. Lars von Trier niemal od początku swojej kariery zaskakiwał, starał się poruszać tematy tabu, przesuwać kinowe granice. Właśnie tym bezkompromisowym podejściem zaskarbił sobie serca fanów oraz niechęć całkiem sporej części widzów i krytyków. Tym razem Duńczyk wziął na tapet historię seryjnego mordercy, jeśli wierzyć relacjom pierwszych widzów z Cannes, przedstawia go w sposób brutalny i naturalistyczny nie szczędząc widzom drastycznych scen. Najwięcej kontrowersji wzbudziły sceny, w których ofiarą przemocy padały dzieci. Chociaż wiem, że będę mógł zobaczyć ten film w warszawskich kinach pewnie jeszcze w tym roku po prostu nie mogę się powstrzymać i mam zamiar wybrać się na pierwszy możliwy seans. Człowiek, który dał nam “Melancholię”, “Tańcząc w Ciemnościach” i “Antychrysta” jest dla mnie wprost gwarancją udanego seansu.
“Szymon mag” – ilekroć na festiwalu słyszę pochlebne opinie o prezentowanych tam starszych dziełach, a potem uświadamiam sobie po powrocie do domu jak bardzo są ciężkie do zdobycia, powtarzam sobie “Trzeba chodzić na retrospektywy”. W tym roku mamy ich kilka do wyboru. W tym przegląd twórczości Ildikó Enyedi, węgierskiej reżyserki, o której zrobiło się głośno po premierze nagrodzonego Złotym Niedźwiedziem i nominowanego do Oscara filmu “Dusza i ciało”.”Szymon Mag” jest historią węgierskiego jasnowidza, który został zatrudniony przy śledztwie we Francji. Dzieło łączy wątki kryminalne ze zjawiskami paranormalnymi, czerpiąc garściami z karkołomnego nurtu realizmu magicznego. To tylko jeden z kilku obrazów Węgierki, które mam zamiar poznać podczas festiwalu, ale wobec niego mam największe nadzieje i oczekiwania.
Chyba nie było jeszcze takiego filmu Koreedy, który pozostawił by u mnie uczucie rozczarowania, co nie zdarza się wielu reżyserom o tak dużym dorobku. Co więcej, mimo że już trzykrotnie jego dzieła znajdowały się w konkursie głównym, żadne wcześniej nie wygrało Złotej Palmy. Czy „Złodziejaszki” okażą się najlepsze spośród całej filmografii japońskiego twórcy? Mając na uwadze moje ulubione „Ciągle na chodzie” czy „Życzenie”, nie mogę powstrzymać nachodzących mnie wątpliwości. Mimo to czekam na ten film z nie mniejszym entuzjazmem i mam nadzieję, że ‘współczesny Ozu’ pokaże mi raz jeszcze, jak nieograniczony potencjał ma w jego rękach temat rodziny.
Kolejnym mocno oczekiwanym przeze mnie filmem są „Mętne obszary”, napisane i wyreżyserowane przez Akirę Ikedę. Producent hitu „Kwiat wiśni i czerwona fasola” zainteresował mnie w swoim najnowszym dziele przede wszystkim niezwykle intrygującą fabułą. Wydaje się to być jeden z tych zakręconych scenariuszy ułożonych na kształt zagadki logicznej dla widza. Już samo stwierdzenie operatora Osady Mizukiego, że w trakcie kręcenia zdjęć ekipa pogubiła się w kolejności kręconych scen sprawia, że jest to pozycja której nie mogę przegapić na Nowych Horyzontach
O najnowszym dziele Gaspara Noego nie wiem nic oprócz tego, że powstał w dwa tygodnie, a krytycy uważają, że to jego najbardziej szalony obraz. Więcej słyszeć nie musiałam, wystarczy mi to, że znam wcześniejszą twórczość króla Nowego Francuskiego Ekstremizmu. Reżyser zagadka, nigdy nie można być pewnym tego co siedzi mu w głowie, ale całe szczęście, przekuł to w największy atut. W dzisiejszym świecie roi się od artystów tworzących wyłącznie pod publikę, a świadomość, że na horyzoncie możemy zobaczyć obraz kogoś kto nadal potrafi budzić kontrowersje, kogoś kogo nie interesuje zachwyt całej widowni, przynosi ogromną ulgę. Filmów przeciętnych i bezpiecznych mamy pod dostatkiem, przez to, że oglądamy je przed oscarowym wyścigiem. Gdy odbierze mi mowę i nie będę mogła się ruszyć, wiedzcie, że „Climax” mną wstrząsnął i zadziałał na moje zmysły.
Chyba nie istnieje żaden kinoman, który nie wie kim jest Jean Luc Godard, być może zdarza mu się być pomijanym w książkach wybitnych filmoznawców, tytułu ojca francuskiej Nowej Fali nie odbierze mu jednak nikt. Wszakże, potrafi zaczerpnąć inspiracje z najprostszej rzeczy, trzeba mu również oddać ogromny szacunek za niemałe oczytanie. Jego brak strachu przed eksperymentowaniem powoduje we mnie ogromne zaintrygowanie. Czymże jest „The Image Book”, czy mistrz nadal potrafi zaskoczyć i wzbudzić emocje?
Opis fabuły oraz canneńskie recenzje najnowszego dzieła Davida Roberta Mitchella – “Tajemnice Silver Lake”, sprawiają, że zaczynam szaleć z ekscytacji. Twórca “Coś za mną chodzi” – mojego ulubionego współczesnego horroru, tym razem serwuje dzieło utrzymane w innej tonacji, ale wszystko wskazuje na to, że jeszcze bardziej otwarcie czerpiące z dorobku amerykańskiej kultury masowej. “Raymond Chandler na kwasie”, “Chinatown spotyka Mulholland Drive” – tego typu porównania windują oczekiwania w kosmos. Wszystko wskazuje na to, że “Tajemnicom Silver Lake” najbliżej będzie do “Wady ukrytej” Paula Thomasa Andersona, gdzie noirowa intryga była tylko przyczynkiem do portretu post-hippisowskiej Ameryki. Po Mitchellu spodziewam się jednak więcej kampowej dosadności, żonglerki popkulturowymi tropami i onirycznych wizji. Za seansem na Nowych Horyzontach dodatkowo przemawia fakt, że być może będziemy mieli ostatnią okazję zobaczyć 140-minutową wersję wyświetlaną w Cannes. Po francuskim festiwalu film miał wrócić do montażowni i do regularnej dystrybucji trafić już w zmienionym, prawdopodobnie nieco skróconym wydaniu.
Z niecierpliwością spoglądam także w kierunku tegorocznej sekcji konkursowej, a konkretnie potencjalnego diamentu, jakim mam nadzieję okaże się chiński “Siedzący słoń” w reżyserii debiutującego Hu Bo. Film zyskał już rozgłos po tegorocznym Berlinale, gdzie zdobył nagrodę FIPRESCI. To skondensowana, rozgrywająca się w ciągu jednego dnia, ale aż czterogodzinna przekrojowa wizja dzisiejszych Chin i trawiących je bolączek, w której jedno tragiczne zdarzenie wywołuje lawinę kolejnych. Historia ukazana jest z perspektywy kilku bohaterów pragnących dosłownie i w przenośni wyrwać się z okowów bezdusznego systemu. Spodziewam się monumentalnego, lirycznego kina trwale zapadającego w pamięć. Wszak reżyser nie krył swojej fascynacji m.in. Tarrem i Kieślowskim. Niestety nie doczekał premiery, gdyż miesiąc przed nią odebrał sobie życie.
Od pierwszych informacji o składzie tegorocznego festiwalu jedno było pewne. „Mektoub. Moja miłość: Pieśń pierwsza” to film, którego nie mogę przegapić. Wielki powrót po 4 latach twórcy wybitnego „Życia Adeli” wzbudzał kontrowersje już na etapie produkcji, kiedy to znanemu z obsesyjnego perfekcjonizmu reżyserowi zarzucano m.in. mobbing i molestowanie aktorek na planie. Mimo pojedynczych chłodnych opinii, wskazujących na zbyt długi metraż i niedobór treści, ogólny konsensus po festiwalu w Wenecji był taki, że Kechiche stworzył kolejny świetny film. „Fantazyjny”, „elektryzujący”, rohmerowski, takie przymiotniki pojawiały się w pierwszych reakcjach. Trzygodzinny, przepełniony muzyką, zabawą i nagością obraz, będący kolejnym już w ostatnich latach wołaniem francuskich twórców do tęsknoty za latami 90. to coś czego na Nowych Horyzontach odpuścić nie można.
Jak zwykle, to co najciekawsze we Wrocławiu kryje się, w niedocenianych przez wielu, retrospektywach. Odkryciem osiemnastej edycji festiwalu może stać się João César Monteiro. Wielki portugalski rewolucjonista kina, nie bojący się odrzucać klasycznej formy filmu („Królewna Śnieżka”) i iść otwarcie przeciw kościołowi w „Trylogii Deusa” (jej pierwsze dwie części –„Wspomnienia z Żółtego domu” i „Komedia Deusa” będą pokazane we Wrocławiu). Na pierwszy kontakt z reżyserem najprawdopodobniej najlepiej będzie wybrać wczesne, baśniowe „Silvestre” – osadzoną w średniowiecznej Europie humorystyczną opowieść przepracowującą klasyczne literackie toposy i mity.
Ułożenie planu i wybranie tych 50 pozycji graniczyło z cudem przypominając próbę rozwiązania nierozwiązalnego sudoku. Od początku wiedziałem jednak jedną rzecz: będę chodził na retrospektywy. Wśród nich znalazła się ta jakże długo oczekiwana przez najbardziej hardcorowych nowohoryzontowiczów, którzy uwielbiają 20-minutowe sceny obierania ziemniaków. Pedro Costa, bo o nim mowa, ma być tym czym poprzednio okazał się Kelemen, a wcześniej m.in. Tarr i Bartas. Dodatkowym smaczkiem będzie zapowiadana wizyta samego reżysera na festiwalu. Nie chcąc się zbytnio rozdrabniać po prostu wybrałem wszystkie filmy Costy poza tym, który już kiedyś widziałem (choć nie byłem wtedy na niego gotowy).
Obowiązkowym punktem na filmowej mapie festiwalu jest dla mnie też sekcja Lost Lost Lost. Ułożona przez zaufane osoby i złożona z dzieł przeoczonych w poprzednich latach okazała się rok temu strzałem w dziesiątkę. Na aktualnej edycji najciekawiej zapowiada się chiński „Krajobraz Jangcy”. Już reklamujące film czarno-białe zdjęcia i klimatyczny zwiastun sprawiły, że zmiękły mi kolana. Tak po prostu wygląda kino, które kocham i które nieodłącznie kojarzy mi się z Nowymi Horyzontami. Z chęcią przyjrzę się też bliżej tematyce biednych i wykluczonych mieszkańców komunistycznego mocarstwa w obliczu zmian jakie niesie współczesność.
Jako, że kino Azji jest mi ostatnimi laty bardzo bliskie, to szybko wyłapałem też zwycięzcę tegorocznego festiwalu w Rotterdamie również chińskie „Lustra i pióra”. Holenderski festiwal słynie z awangardowych pozycji w swoim repertuarze, które zawsze wywołują we mnie silne emocje: odrzucenia bądź zachwytu. Zapowiedź baśniowego klimatu i szamańskich symboli oraz przepiękne kadry z filmu pozwalają spodziewać się tej drugiej opcji. Jedno jest pewne: będzie o czym dyskutować po seansie.