Cztery lata temu Abdellatif Kechiche zachwycił międzynarodową krytykę filmem „Życie Adeli”. Obraz ten uchwycił młodzieńcze emocje towarzyszące dojrzewaniu i odkrywaniu swojej seksualności na przykładzie pary lesbijek. Jury pod przewodnictwem Stevena Spielberga przyznało Tunezyjczykowi Złotą Palmę na festiwalu w Cannes, nic więc dziwnego, że w swoim kolejnym dziele reżyser pochodzenia afrykańskiego postanowił pozostać w podobnej estetyce, tym razem skupiając się na głównie na relacjach heteroseksualnych.
„Mektoub. Moja miłość: Pieśń pierwsza” to tocząca się w latach 90. ubiegłego stulecia historia młodego chłopaka imieniem Amin (Shaïn Boumedine), wracającego na wakacje z Paryża, gdzie podjął się studiów lekarskich, do rodzinnego miasta na Lazurowym Wybrzeżu. Już pierwszego dnia po powrocie dowiaduje się, że jego kuzyn ma romans z dziewczyną, której narzeczony odbywa służbę wojskową poza miastem. Ze względu na wieloletnią znajomość obiecuje zatrzymać tę informację dla siebie, chociaż widzimy, że nie jest to dla niego łatwa decyzja. Po trzęsieniu ziemi, jakie bohater przeżywa nakrywając kochanków, atmosfera staje się jeszcze gęstsza. Każdy dzień pobytu w rodzinnych stronach przynosi kolejne romanse, zdrady, kłamstwa i rozczarowania, a wszystko to w akompaniamencie dyskotekowej muzyki i towarzystwie lejącego się strumieniami alkoholu.
Kechiche buduje nastrój beztroskich wakacji, wynosząc zmysłowe doznania na piedestał. Jego bohaterowie żyją tak, jakby jutra miało nie być, co buduje w widzu poczucie nostalgii. Inteligentny i wycofany Amin zdaje się nie pasować do reszty znajomych. Układa ambitne życiowe plany, nie widzi przyjemności w nakłanianiu dziewczyn do przygodnego seksu wianuszkami kolejnych barwnych kłamstw, nie ciągnie go też zbytnio do alkoholowych ekscesów. Chociaż jest on głównym bohaterem filmu, widzimy go raczej jako obserwatora niż uczestnika zdarzeń wywołujących największe emocje. Zdaje się być głosem rozsądku wśród krewnych i przyjaciół, którym nieustające wakacje, towarzyszące mieszkaniu w kurorcie, całkowicie wypaczyły życiowe priorytety. Jednak brakuje mu zdecydowania: nie próbuje nikogo nawracać, nie namawia do zmiany stylu życia. Może co najwyżej pozwolić się wypłakać zdradzonej koleżance czy dać do zrozumienia kuzynowi, że jego dziewczyna jest niezadowolona – ale unika jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Chociaż od strony audiowizualnej „Mektoub” utrzymuje poziom „Życia Adeli”, to fabularnie Kechiche zalicza krok w tył. Największą bolączką filmu jest to, jak instrumentalnie potraktowane są w nim kobiety. Turystki, podrywane przez wszystkich facetów niezależnie od wieku, zdają się nie mieć żadnej wolnej woli, a jedynie biernie czekać na instrukcje od samców alfa. Nawet najbardziej ordynarne okazanie zainteresowania traktowane jest przez każdą z pań jako komplement i powód do dumy, a finałem tego festiwalu letniego chamskiego podrywu jest zbiorowy taniec na rurze w klubie. Powiedzieć, że bohaterkom brakuje głębi, to mało – postaci kobiece momentami wydają się być napisane z finezją właściwą filmom pornograficznym, a ich motywacje nie mają wiele wspólnego z realizmem.
Można powiedzieć, że tunezyjski reżyser wpadł we własne sidła. Zamiast stworzyć coś zupełnie nowego, starał się wyprodukować kolejny hit na szkielecie udanego dzieła, zmieniając jedynie konwencję. Chociaż film ma wiele zalet, daleki jestem do uznania go za udany. Mam nadzieję, że laureat Złotej Palmy nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i następnym razem pokaże coś świeższego, jednocześnie wciąż wykorzystując swoje atuty, które bez wątpienia trzymają się go mocno.