Kierunek: Hiszpania. Ilusión

Hiszpański przemysł filmowy w ostatnich latach najlepiej charakteryzuje osobowość dwubiegunowa. Z jednej strony jego kołem zamachowym są potężne, wspierane przez koncerny medialne, najchętniej międzynarodowe superprodukcje, którymi próbuje zbudować sobie pozycję na światowym rynku, przeszczepiając uniwersalne schematy narracyjne, poddając się prawidłom kina gatunku i wymazując jakiekolwiek przejawy narodowej specyfiki. Na drugim końcu łańcucha pokarmowego znajduje się stale rosnące pokolenie tzw. „młodych” twórców, bez pozycji w branży i nazwiska, praktycznie pozbawionych szans na finansowanie, którzy latami zbierają środki na własną rękę, by – o ile wystarczy im zapału – niemal bez budżetu, sprzętu i ekipy, dzięki pomocy przyjaciół, nakręcić swój projekt. To oni stanowią o tożsamości współczesnego hiszpańskiego kina, to ich przez moment „odkrywa” życzliwie prasa i to oni po wszystkim nadal nie mają z czego żyć. Będąc jednym z nich można drzeć szaty, można sprzedać duszę komercji, można jednak też, jak Daniel Castro, spróbować odwrócić kota ogonem.

A gdyby tak spróbować zrobić film o niemożności zrobienia filmu? Gdyby była to czarna komedia? Gdyby w nim zagrać, a bohaterem uczynić reżysera in spe o imieniu Dani, który walczy o zrealizowanie swojego debiutu? Gdyby owym filmem w filmie był musical polityczny ku pokrzepieniu serc przygnębionego kryzysem narodu, odnoszący się do ostatniego jasnego momentu w jego historii? Gdyby tematem uczynić nadzieję na ekonomiczną stabilizację i społeczną równość, którą (dziś już ironicznie) symbolizują Pakty Moncloa – dokument fundacyjny transformacji, porozumienie z 1977 roku podpisane przez pierwszy post-frankistowski rząd, opozycyjne partie i przedstawicieli robotniczych związków zawodowych? Nic prostszego, taką figurą niemożliwą jest Ilusión – domowa produkcja Daniela Castro, jego pełnometrażowy debiut, demonstracyjnie niezależny, autoironiczny, w punkt opisujący środowiskowe mechanizmy; od klisz, którymi posługują się producenci z portfelem, przez grupy wsparcia kolegów-prekariuszy, po artystyczno-życiowe neurozy początkującego twórcy. Wszystko to oblane najczarniejszym z humorów.

Castro ma twarz komika – nieruchomą, zapadniętą, o podkrążonych oczach. Mówi z powagą ironisty wiecznie zbijającego z tropu, bez emocji, jak zajęty swoją psychozą człowiek, którego świat nie dotyczy, bo nie wytrzymał społecznej presji współczesności i uciekł w siebie. Grana przez niego postać jednak po swojemu, lakonicznie walczy; puka do zimnych drzwi, patrzy przeciągle wilgotnym wzrokiem w oczy decydentów i mówi im o prawie do radości, którą on może dać światu – czyż nie taki jest mit założycielski sztuki filmowej; egalitarnej i masowej? Czy nie rozrywka jest koniecznością każdego nękanego wyzyskiem ludu? Czy wreszcie – w chytrym podtekście – nie jest ona użyteczna także wyzyskującemu kapitałowi, by sprawować kontrolę nad masami? Bohater Castro zamiast genu chytrego, zwinnego sprzedawcy ma jednak wpisaną w siebie porażkę – nieudaczny, utopijny romantyzm. Ten uniemożliwia mu nie tylko zdobycie zainteresowania producenta, ale nawet utrzymanie pracy sprzedawcy w filmowej księgarni, którą traci, uznając za nieetyczną sprzedaż filmów kogoś tak posępnego jak Michael Haneke. Dani ma głowę pełną cytatów z historii kina i idei, których nie potrafi zwerbalizować w scenariuszu. Podobnie nie umie zrezygnować z marzenia o własnym geniuszu, zaciekle krytykując kolegów, którzy idą na kompromis rozsądku i odpowiedzialności za rodzinę, biorąc chałtury. Wszystko to sprawia, że pewnej nocy kończy na ławce w parku przykrywając się tym, co ma najdroższego – antyramą z plakatem Annie Hall – by śnić o byciu hiszpańskim Woody Allenem. 

Cuda jednak się zdarzają, tu pod postacią producenta z równie swobodnym stosunkiem do rzeczywistości. W obliczu śmiertelnej choroby ma on nieprzepartą potrzebę uwolnienia się od terroru własnego majątku i przymusu zysku, a także zrobienia raz w życiu czegoś wartościowego. Decyduje się więc wesprzeć młodego twórcę. To oczywiście młyn na wodę równie dwubiegunowego jak przemysł reżysera, który z miejsca jest gotów układać oskarową mowę.

Ilusión po hiszpańsku znaczyć może złudzenie, nadzieję lub radość i wszystkie te sensy Castro wygrywa z gracją współczesnego Don Kiszota w swoim tragikomicznym dzienniku wielkich nadziei, naiwnej arogancji i prowokowanych upokorzeń. Choć scenariusz jest serią skeczy improwizowanych przez reżysera i zaproszonych do darmowej pracy na planie kolegów z branży, film nie wpada w standupową publicystykę. Owszem, jest zwierciadłem na gościńcu przedmieść filmowego przemysłu. Jego bohaterowie dopełniają wachlarza pokoleniowych typów: za pieniądze rodziców, przymierając głodem czy po godzinach, gdy dzieci śpią, tworzą osobliwą parawspólnotę zgryźliwych, wynędzniałych marzycieli, którzy negują dorosłość rozumianą jako wyrzeczenie się wiary w radość kina – czy to jako procesu kreacji, czy doświadczenia odbiorczego, które pozwala podnieść głowę i spojrzeć jaśniejszym wzrokiem na świat, który nas otacza.

Magdalena Link-Lenczowska