Drugą z sekcji, którym mamy przyjemność patronować podczas 21. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Tofifest, jest Przegląd horrorów z lat 80., który odbędzie się w ramach Kina Zamkowego. Pięć klasycznych pozycji grozy, które każdy miłośnik X muzy musi znać, a których powtórka na wielkim ekranie będzie samą przyjemnością. Co obejrzycie w Toruniu i dlaczego nie możecie przegapić tych pokazów?
Przegląd w barze KoŃcÓwa na dziedzińcu zamku krzyżackiego we wtorek o 22:30 otworzy Coś, kultowy film Johna Carpentera stanowiący kamień milowy w rozwoju horroru psychologicznego. To produkcja, w której tytułowy przybysz z kosmosu jest jedynie pretekstem do eksploracji rozpadu ludzkiej psychiki i solidarności w sytuacji krańcowego stresu. Film zajął ósme miejsce w edycji Projektu: Klasyka poświęconej 1982 rokowi. Anna Strupiechowska pisała: Istotna dla rozwoju koncepcji była sześciotygodniowa przerwa w trakcie kręcenia z powodu możliwego strajku pracowników Universal Studios, gdzie film był finansowany. W tym czasie Carpenter przeredagował scenariusz, aby podnieść napięcie w kierunku dylematu moralnego (jak się zachowasz, jeśli każdy może być zarażony?), dorzucił nowe sceny śmierci dwóch postaci i wzmocnił rolę lidera MacReady’ego. Postać grana przez Kurta Russella nie daje się porwać paranoi szalejącej w obozie i stara się zniszczyć zagrożenie, ale chce też zrobić wszystko, co w jego mocy, aby po drodze uratować jak najwięcej ludzi. MacReady wykorzystując spryt i krytyczne myślenie, próbuje powstrzymać stworzenie, zanim zdąży zasymilować całą załogę.
Imitujący postać ludzką potwór jest przekonujący dzięki mistrzowskiej charakteryzacji, imponującym efektom wizualnym Roba Bottina (w czasach jeszcze bez CGI). Dużą inspiracją były wspaniałe scenorysy autorstwa twórcy komiksów, Mike’a Plooga. Ważne okazało się użycie małych porcji oświetlenia podczas zdjęć odsłaniających niepokojące i przerażające transformacje, jakim podlega obcy przybysz, które podkreślałyby obszary, powierzchnie i fakturę. Operator kamery Dean Cundey zdradził w wywiadzie: „Oświetlałem tylną ścianę planu, aby kontury stworzenia były widoczne. Przerodziło się to w interesującą grę polegającą na pokazywaniu widzom wystarczająco szczegółów do odczytania akcji, zachowując przy tym element tajemniczości istoty.”
Następnego dnia z mroźnego bieguna przeniesiemy się do upalnego Los Angeles, gdzie 17-letni Arnie właśnie kupił wymarzone auto – Plymotha Fury z 1957 roku o imieniu Christine. Ta adaptacja powieści Stephana Kinga została stworzona przez Johna Carpentera ledwie rok po finansowej i krytycznej (anglosasi jak widać od zawsze się nie znają) klęsce Coś, raczej z potrzeby kieszeni niż serca. To opowieść o mocy przedmiotów i mitów w budowie własnego ja. Zahukany i prześladowany licealista poprzez (demoniczny) automobil buduje w sobie pewność siebie Jamesa Deana, który nigdy nie tchórzył w samochodowej grze w cykora. Nerd może się przemienić w Elvisa tylko gdy w to uwierzy, a nasza wiara i umiejętność performowania własnego ja nader często związana jest z ikonografią przedmiotów, którymi się otaczamy. Chociaż Christine często sprowadzana jest do prostego kina klasy B o morderczym samochodzie, z łatwością można w niej odnaleźć wiecznie aktualną metaforę kreowania przez nastolatków osobowości poprzez mimikrę kultury i swojej grupy społecznej.
Czwartek, o 22:30 zamknie z kolei Koszmar z ulicy Wiązów, kolejne dzieło o dorastaniu i autodefiniowaniu się młodych ludzi, tym razem spod ręki Wesa Cravena. Film o demonicznym Freddym Krugerze (dane osobowe pożyczone od szkolnego prześladowcy reżysera), dzieciobójcy, który teraz nawiedza sny nieletnich, stanowi mroczną baśń o bolesności transformacji podlotka w młodego dorosłego. Granica między jawą a marą jest tu dużo bardziej rozmyta niż ta między rodzicami a dziećmi. Tak jak w pierwszej części To Stephena Kinga latorośle radzić muszą sobie same, gdyż hierarchizacja konserwatywnej Ameryki odbiera im głos i poważanie w oczach tych mieniących się ich opiekunami.
W odróżnieniu od Christine – Koszmar z ulicy Wiązów narodził się z pasji Cravena (będącego tu także scenarzystą) i swoje korzenie posiada w jego dzieciństwie. Sam wygląd mordercy zainspirowany jest wspomnieniem z dzieciństwa mistrza kina grozy, który miał przez okno zobaczyć kiedyś zgarbionego starego wysokiego mężczyznę, który mu się przypatrywał. Z kolei sam temat – śmiertelnych snów zainspirowała epidemia tzw. Asian Death Syndrome, czyli odmiany nagłej śmierci sercowej, która miała dotykać wielu uchodźców z Azji Południowo-Wschodniej, którzy przed pożogą wojenną uciekli do USA.
Inaczej niż w przypadku To, geniusz i wielowarstwowość Koszmaru z ulicy Wiązów zostały docenione od razu po premierze. Produkcja jawnie odwoływała się do amerykańskich strachów i kompleksów, a dzięki klasycznej dla horroru, wręcz purytańskiej, konserwatywności obyczajowej uniknęła większych kontrowersji. Niemal 40 lat po premierze obraz Cravena wciąż zachwyca jednak swoim paralelnym ukazaniem przenikania się rzeczywistości materialnej i duchowej.
W nocy z piątku na sobotę czeka nas klasycznie amerykańskie double-feature. Najpierw o 22:30 zaczniemy najlepiej dopasowanym do tego dnia filmem, czyli Piątkiem trzynastego. Obraz Seana S. Cunninghama z 1980 roku na wiele lat stał się matrycą dojrzałego slashera wprowadzając elementy, które przez kolejne dekady bezlitośnie były partaczone przez wyrobników w tworzonych bez zaangażowania i budżetu produkcjach prosto na VHS. Oto grupa młodych ludzi trafia do chatek w środku lasu za sprawą nieodpowiedzialnych dorosłych, po czym okazuje się, że nocą grasuje tam nieśmiertelny morderca sprzed lat. Brzmi znajomo? Do tego głupie decyzje, potępienie seksu przedmałżeńskiego i dziewica orleańska jako final girl.
Cunningham zainspirowany sukcesami Halloween Johna Carpentera i Carrie Briana de Palmy, a także doświadczony na planie Ostatniego domu po lewej Wesa Cravena, postanowił zrealizować własny horror. Według niego miał to być prawdziwy rollercoaster emocji, który jump scare’ami i brutalnością miał zwalić publikę z krzeseł. Będąc poza systemem studyjnym, wiedział, że nie ma szans na zrealizowanie tak odważnego projektu, postanowił więc tworzyć film niezależnie, własnymi środkami, a jednocześnie rozpocząć kampanię reklamową jeszcze przed ukończeniem przez jego przyjaciela Victora Millera scenariusza. Pomysł ten okazał się strzałem w dziesiątkę, studia wręcz biły się o ten projekt, a ostatecznie Piątek trzynastego stał się po premierze najlepiej zarabiającym niezależnym filmem w historii.
Kluczowym pomysłem Millera było pewne odwrócenie konserwatywnego toposu towarzyszącego chociażby Halloween. Tematem, wokół którego osnuł całą narrację, jest patologiczna wykrzywiona miłość matczyna. Moment, kiedy opiekunka nie tylko nie zapewnia bezpieczeństwa, a w imię swoich wynaturzonych poglądów jest gotowa skazać własne dziecko na cierpienie. W tamtych latach kino grozy ukazywało rodziców nie jako potencjalnych potworów, a po prostu istoty nieporadne, chcące jak najlepiej, lecz skazane na klęskę, ze względu na własne ograniczenia i ślepotę. Tak było chociażby w Egzorcyście, gdzie matka, by uratować dziecko, musiała wyzbyć się liberalnych poglądów politycznych. Odwrócenie tej narracji stanowi największą twórczą odwagę Piątku trzynastego i szkoda, że w sequelach porzucono ten pomysł na rzec prostego „zło rodzi zło”.
Na koniec o północy czeka nas randez-vous z niepozorną zabawką – Laleczką Chucky. To najmłodszy film z selekcji, stanowiący swoisty epilog horrorowego boomu lat osiemdziesiątych i siedemdziesiątych. Od Egzorcysty (1973, William Friedkin) i Czarnych świąt (1974, Bob Clark) przez Halloween (1979, John Carpenter) czy cztery wcześniejsze pokazywane w Toruniu filmy – horror był poważny. Oczywiście, w każdej z tych produkcji humor pojawiał się, lecz były to żarty sytuacyjne, gagi mające widza uspokoić, tak by był mniej przygotowany na to co go czeka. Laleczka Chucky to po Gremliny rozrabiają (1984, Joe Dante) pierwsza tak samoświadoma seria wypełniona autotematycznym humorem i nie bojąca się na pierwszy plan wyrzucić absurdów gatunku. W odróżnieniu od Gremlinów, kierowanych pierwotnie do całych rodzin, jako horror przyjazny dzieciom, jest to bardzo krwawy film dla klasycznej horrorowej publiki.
Pierwotnym pomysłem scenarzysty Dona Manciniego było stworzenie połączenia horroru i kryminału whodunit, w którym widz niemal do końca nie wiedziałby, czy zabija lalka czy Andy – jej właściciel. Jednocześnie myślą przewodnią była krytyka amerykańskiego konsumpcjonizmu oraz koncepcji kierowania reklam do dzieci, jako najbardziej podatnej na wpływy grupy docelowej. Potem jednak postanowiono całość skrócić, a postać Andy’ego uczynić jednoznacznie pozytywną, bo Amerykanie w końcu muszą się z kimś utożsamić; wpływ na to miał strajk scenarzystów z 1988 roku, który sprawił, że Mancini nie miał niemal żadnego wpływu na produkcję. Kolejne skrócenia i zmiany nadeszły po fatalnie przyjętych pokazach testowych; film stracił wtedy 25 minut oraz obrażonego na zmiany reżysera Toma Hollanda.