„Czarne bractwo. BlacKkKlansman”, reż. Spike Lee
Ocena: 4/5
„Czarne bractwo. BlacKkKlansman” Spike’a Lee ma bardzo przewrotną fabułę. Policjant Ron Stallworth (John David Washington) w ramach śledztwa chce dołączyć do Ku Klux Klanu. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Stallworth to Afroamerykanin. Z pomocą współpracownika Flipa Zimmermana (Adam Driver) tworzy wielką mistyfikację, która, patrząc zdroworozsądkowo, nie ma prawa się udać.
Film emanuje poczuciem humoru, które (jakkolwiek zabrzmi to w kontekście jego fabuły) jest bardzo czarne. Nie stroni się w nim od żartów o Holokauście, nazistach, polityce czy wreszcie dyskryminacji rasowej. Dowcipy wywoływały salwy śmiechu wśród publiczności, natomiast zbędne wydawały się polityczne ataki na Donalda Trumpa – ani nie były zabawne, ani nie wnosiły nic do fabuły.
Jeśli chodzi o grę aktorską, to oprócz Johna Davida Washingtona dobrze odnajdującego się w roli Rona Stallwortha możemy oglądać na ekranie Adama Drivera. Notabene wybierającego ostatnimi czasy warte uwagi kreacje (lub mającego agenta, który takowe mu proponuje) – pozwalający poznać go szerszej publiczności występ w trzeciej trylogii „Gwiezdnych wojen”, poetycki „Paterson” Jarmuscha czy podejmujące religijne tematy „Milczenie” Scorsese. Driver wyśmienicie radzi sobie odtwarzając policjanta tajniaka wstępującego do Ku Klux Klanu.
Wyrazistym charakterom towarzyszy specyficzna muzyka, z czasem bardzo irytująca i monotonna. Szczególnie główny motyw muzyczny – nadużywany staje się odarty z emocji i nudny.
Mimo że film nosi znamiona biograficznego, bo oparty jest na wspomnieniowej książce Stallwortha, ja określiłabym go raczej jako czarną komedię którą traktujemy nie do końca serio. I w tej roli „Czarne bractwo. BlacKkKlansman” sprawdza się znakomicie.