Kierunek: Hiszpania. Berlin, Barcelona

Zasłużona zdobywczyni Złotej Biznagi za najlepszy film hiszpański na 21. Festiwalu w Maladze, katalonka Elena Trapé, mimo niewielkiego jak dotąd dorobku, zdążyła wyspecjalizować się w krytycznych społecznie, pokoleniowych portretach klasy średniej.

Jej debiut Blog (2010) opowiadał o grupie dobrze sytuowanych licealistek, które trochę z nudy, trochę z nastoletniej chęci wyróżnienia się, ale przede wszystkim chyba z potrzeby – nieco przedwczesnego – zrealizowania jednego z kulturowych wzorów normalności, planują akcję wspólnej utraty czy raczej pozbycia się dziewictwa z losowo wybranymi chłopakami na wycieczce szkolnej.

Berlin. Barcelona to z kolei historia weekendowego wypadu grupy trzydziestokilkuletnich przyjaciół z czasów studiów do Berlina. Pomysł zrobienia urodzinowej niespodzianki mieszkającemu tam koledze pozwala im zsynchronizować pełne kalendarze, spotkać się wreszcie i spędzić razem trochę czasu. Jednak zamiast ruchomego święta i symbolicznego powrotu do uniwersyteckiej młodości zimowe, szare plenery Berlina staną się sceną, która obnaży frustracje, kompleksy i niespełnione marzenia każdego z bohaterów.

Stolica Niemiec jest częstą scenerią w hiszpańskim kinie, co nie dziwi, gdy weźmiemy pod uwagę, że Niemcy są najchętniej wybieraną europejską lokalizacją dla kolejnych fal emigracji ekonomicznej – tej z lat zapaści po wojnie domowej, tej czasów kryzysu paliwowego lat siedemdziesiątych, wreszcie tej najnowszej, będącej rezultatem kryzysu z 2008 roku.

Dla najmłodszego pokolenia twórców Berlin jest szczególnie lubianym kontrapunktem, ziemią bardziej jałową niż obiecaną, odsłaniającą przez swoją szarą nagość to co ukryte, z duchowym wykorzenieniem na czele. Tę rolę dobrze puentuje scena z filmu innej katalonki, Eleny Martín. Tytułowa bohaterka Júlia Ist (2017) przyjeżdża w zimną, ciemną i aseptyczną rzeczywistość kontynentalnej Europy na Erasmusa. Zderzenie z progresywną arogancją tutejszej tak magnetycznej bohemy i jej obojętnością na inny rodzaj wrażliwości powoduje, że dziewczyna zaczyna kwestionować swoją tożsamość. Na pytanie spotkanej w barze fotografki, czym się zajmuje, potrafi odpowiedzieć tylko: „jestem z Barcelony”. To kompleks, któremu żarliwie zaprzeczają Hiszpanie mieszkający w kraju, karmieni przez media i polityków poczuciem lokalnej wyjątkowości, i który niezawodnie odkrywają ci, którzy decydują się wyjechać.

Z Barcelony, z klasy średniej i pozornie udanego, spokojnego życia, są też postaci filmu Trapé. W ich oswojonym już, dorosłym, ustabilizowanym świecie nic strasznego się nie dzieje. Właśnie to jednak, mówi reżyserka, jest cichą zbrodnią późnokapitalistycznej rzeczywistości, stanowiąc najskuteczniejszy, miękki knebel dla indywidualnej wrażliwości. Skarżyć się nie wypada, bo to tylko wyimaginowane problemy pierwszego świata.

Wkrótce po zawiązaniu akcji, gdy ledwie zdążymy zaprzyjaźnić się z bohaterami, Comas (Miki Esparbé) znika bez śladu i na dobre. Jego rozpłynięcie się w miejskim pejzażu pozornie bez racjonalnego powodu jest aktem spomiędzy słynnego „wolałbym nie” Bartelby’ego a samospaleniem bohatera Małej apokalipsy Konwickiego. Jest radykalną odmową wzięcia udziału w rzeczywistości małej stabilizacji, z którą się nie zgadza i która odmawia mu możliwości realnego sprzeciwu, dyskusji, zakwestionowania imperatywu posłusznego zadowolenia. A tę właśnie nieświadomie forsują z początku jego przekrzykujący się nawzajem, przesadni po południowemu kumple, próbujący reanimować dawne więzi. Comas jako jedyny miał odwagę pożegnać się uczciwie z przeszłością, mimo że nie zastąpił jej przekonywającą teraźniejszością. Zamiast chować się za fikcją, po prostu z niej wychodzi, stawiając swoich gości przed problemem poradzenia sobie z brakiem – jego, jako uprawomocnienia ich obecności w konkretnym tu i teraz.

Ciche wyjście gospodarza z domu musi więc stać się katalizatorem dalszego rozpadu pozornej, prowizorycznej wspólnoty grupy przyjaciół. Każdy z nich, w serii mikrokonfliktów zaczyna odsłaniać rzeczywiste, raczej egoistyczne cele, które skłoniły ich do przyjazdu, oraz własne frustracje. Dotyczą one zresztą i samego Comasa, który na import wykreował wizerunek spełnionego zawodowo emigranta, tymczasem zamiast być wziętym grafikiem chałturzy w reklamach. Olivia (Alexandra Jiménez) jest w ciąży z rozsądku, z „jak nie teraz to nigdy” i z „żeby być kimś” w społeczeństwie, które wartość kobiety po trzydziestce zaczyna mierzyć liczbą dzieci. Z kolei prekariusz Eloy (Bruno Sevilla) jeszcze nie dorósł do przecięcia pępowiny, a przynajmniej wciąż jest zależny ekonomicznie i mentalnie od rodziców. Jego antytezę z zadatkami na tyrana stanowi Guille (Isak Férriz), który próbuje być neoliberalnym macho, budując swoją reputację głównie na umniejszaniu wartości innych. Wszyscy podczas podróży odkrywają zgodnie, że nie są już sobą z przeszłości, a przyszłość, w którą potrafiliby uwierzyć i na którą liczyli, kończąc studia, nie istnieje, a w najlepszym razie jest szarlatańskim oszustwem.

Reżyserka z intuicją, której celność każe podejrzewać budowanie scenariusza na osobistych doświadczeniach, i ironią, za którą winić należy jej katalońskie pochodzenie, dokonuje w Berlin. Barcelona wiwisekcji zachodniego dobrostanu, sugerując, że funduje on dzisiejszym trzydzestopięciolatkom kryzys wieku średniego – znów: przyspieszony. I, podobnie jak w jej debiucie, polegający na dojrzewaniu do niedojrzałości, w której miejsce spontanicznej radości zajmują wymuszone, nietrwałe role społeczne. Generacja kryzysu buduje je własnoręcznie, jednak równocześnie czuje absurd ich niedopasowania. Zresztą, jak sugeruje Trapé, zakładamy maski zrezygnowani i głównie po to, by ukryć rozczarowanie sobą pogubionym w rzeczywistości pozbawionej jasnych celów i drogowskazów. W tej ostatniej weekendowe ucieczki od codzienności tanimi liniami zostały skrojone przez rynek jako wentyl bezpieczeństwa. Niewiele jednak trzeba, by, jak ma to miejsce w Berlin. Barcelona, zamienić się w scenę, która obnaża emocjonalną samotność, rosnący między najbliższymi dystans i niepokój indolencji. Bohaterom pozostaje tylko próbować nieporadnie zagryźć go niezrozumiałym, ale modnym kebabem.

Magdalena Link-Lenczowska