Pocztówki z przeszłości – recenzja filmu „Tamte dni, tamte noce”

“Tamte dni, tamte noce” były rewelacją pierwszej fazy tegorocznego sezonu amerykańskich nagród filmowych. Teraz zdobywca czterech nominacji do Oscara wchodzi do polskich kin. Czy dzieło włoskiego reżysera faktycznie zasługuje na tak wielką uwagę?

Elio z rodzicami to amerykańscy Żydzi osiadli w północnej Italii. W sielankowej atmosferze przepełnionej antyczną duszą prowincji wspólnie czytają Goethego w oryginale, rozprawiają o francuskiej literaturze i oglądają znaleziska archeologiczne z czasów starożytnego Rzymu. Co roku na wakacje głowa rodziny zaprasza jakiegoś utalentowanego, aspirującego młodego historyka do pomocy przy katalogowaniu znalezisk i prowadzeniu badań. Tym razem wybór pada na Olivera, pewnego siebie trzydziestolatka o posturze greckiego posągu, inteligencji i wiedzy mogącej przyprawić o kompleksy połowę profesorów a także zniewalającej wręcz lekkości.

Pewny siebie i będący panem każdej sytuacji Oliver wprowadza zamęt w umyśle siedemnastoletniego syna gospodarzy. Do tej pory dni Elia upływały pod znakiem przeczytanych klasyków literatury, wylegiwania się nad wodą i nocnych imprez w gronie przyjaciół. Powoli kształtów zaczynał nabierać jego potencjalny związek z miejscową pięknością – Marzią. Jednak raz poruszone w nas struny, z istnienia których wcześniej nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, już nigdy nie powrócą do stanu pierwotnego.

„Tamte dni, tamte noce” przypominają zapis wspomnień, zbiór wytartych przez czas pocztówek z przeszłości, przejaskrawiony świat trochę nienaturalnych kolorów. W kolejnych scenach oglądamy dzień po dniu zapisane w głowie Elia wyobrażenie o tych kilku magicznych tygodniach. Wewnętrzną walkę, rozwój relacji z Marzią, jego stosunki z rodzicami i – co najważniejsze – Oliverem.

Relacja obu bohaterów na ekranie wypada bardzo naturalnie. Duża w tym zasługa Armiego Hammera; Amerykanin znany do tej pory raczej z dość mało wyrazistych drugich planów świetnie wcielił się w swoistą personifikację fantazji nastolatka, nadał głębi i wielowymiarowości tam, gdzie to nie było oczywiste. Prawdziwy koncert daje również partnerujący mu Timothée Chalamet. Młody aktor w kilka miesięcy z nikomu nieznanej postaci wskoczył do pierwszej ligi Hollywood, zdobywając między innymi worek nagród za ten występ. Trudno się dziwić takiemu obrotowi spraw; młodziutko wyglądający dwudziestodwulatek w tutejszej, zaskakująco skromnej i opanowanej roli pokazuje gigantyczną skalę talentu i umiejętności. Na szczególne brawa zasługuje końcowa, towarzysząca napisom, scena. Swoiste emocjonalne podsumowanie całego obrazu.

Największe brawa należą się jednak Michaelowi Stuhlbargowi. Schowany na drugim planie w roli ojca protagonisty nie ma wielu okazji do uwiedzenia widza, mimo to, ten występ najbardziej zapada w pamięć. Jego postać stanowi idealne uzupełnienie Elia i daje nam możliwość spojrzenia na wydarzenia w szerszym kontekście. Wielka szkoda, że nie dostał możliwości walki o tegorocznego Oscara, bo w każdej scenie przyćmiewał swoich ekranowych partnerów. Wielkie uznanie należy się również za bardzo emocjonalne i poruszające wykonanie łopatologicznego monologu, który został mu włożony w usta przez Jamesa Ivory’ego w końcówce filmu.

Niestety produkcja mimo świetnego poziomu wykonania i wspaniałych kreacji aktorskich nie jest wolna od wad. Scenariusz autorstwa, wspomnianego już, najbardziej brytyjskiego z amerykańskich twórców, 89-letniego weterana bywa dość zachowawczy. To w połączeniu z wspomnieniowym charakterem całości powoduje, że film buduje pewną granicę między sobą a widzem. W efekcie śledzi się to trochę jak wspomnienia z cudownych wakacji dalekiego znajomego, niby wszystko w porządku, ale nie masz potrzeby chodzić po mieście z megafonem i rozgłaszać dobrej nowiny o udanym urlopie Jurka.

Szczerze dziwi mnie taka popularność wśród amerykańskiej krytyki i liczne oscarowe nominacje dla czegoś tak do cna europejskiego. Wygląda na to, że zmiany demograficzne wśród akademików przynoszą efekty. Brak poważnej konkurencji w wyścigu o najlepszy scenariusz adaptowany sprawia, że już w tym momencie pierwszy Oscar dla twórcy jednego z najwspanialszych melodramatów wszech czasów – „Okruchów dnia”, wydaje się przesądzony. I dobrze. A was zapraszam do kina (biegiem!), by na dwie godziny przenieść się w świat bez śniegu, smogu i raka płuc.

Marcin Prymas
Marcin Prymas
Tamte dni, tamte noce - plakat międzynarodowy

Tamte dni, tamte noce


Rok: 2017

Gatunek: romans

Reżyser: Luca Guadagnino

Występują: Thimotee Chalamet, Armie Hammer, Michael Stuhlbarg i inni

Ocena: 3,5/5