Thanos kontratakuje – recenzja filmu „Avengers: Wojna bez granic”

Film kreowany na największe dotychczasowe widowisko w dziejach popkultury, a do tego zwieńczenie dziesięciu lat żmudnej pracy przy budowaniu spójnego uniwersum. Za sterami najwięksi magicy Marvela, czyli bracia Anthony i Joe Russo. Czy “Avengers: Wojna bez granic” to faktycznie blockbuster idealny oraz czy widzowie, którzy nie śledzą tego kinowego serialu od pierwszego odcinka, mają tu w ogóle czego szukać?

Jeśli z jakiegoś powodu, przez ostatnią dekadę omijaliście produkcje sygnowane logiem Marvela szerokim łukiem, nie doświadczycie w “Wojnie bez granic” wiele ponad efektowne łubudubu. Trzeba nadmienić, że na tym etapie wszyscy bohaterowie zdążyli już ugruntować  swoją obecność w uniwersum, więc właściwie bez jakiejkolwiek ekspozycji zostajemy wrzuceni na głęboką wodę. Zaczynamy dokładnie tam, gdzie skończył się “Thor: Ragnarok”. Ledwie ocalali, po ostatnich przygodach, bóg piorunów i jego świta zostają napadnięci przez największego zakapiora uniwersum, czyli Thanosa zwanego Szalonym Tytanem. Poszukuje on kompletu Kamieni Nieskończoności, za pomocą których zamierza dokonać masowej czystki, likwidując połowę ludności wszechświata, co w jego mniemaniu przywróci zachwianą równowagę w galaktyce. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w posiadaniu kilku owych błyskotek są tytułowi Avengersi. Już od pierwszej sceny widać, że gra faktycznie toczy się o wielką stawkę, a antagonista dosłownie dąży do celu po trupach. Żarty się skończyły.

Czyżby? Otóż nie do końca. Mimo, że całość jest zanurzona w mroku ewidentnie głębiej niż zazwyczaj, twórcy nie mogli przepuścić żadnej okazji do rzucenia sucharem, często w najmniej odpowiednich momentach. Taki zabieg najlepiej działa w scenach z udziałem Strażników Galaktyki (ich dialogi pisał gościnnie James Gunn), których autonomiczne produkcje słynęły między innymi z umiejętności przełamywania patosu humorem. Jeśli jednak jeden z najtęższych marvelowych umysłów, Bruce Banner, zostaje sprowadzony wyłącznie do roli comic reliefu, to oznaka, że film miewa ewidentne problemy z wyważeniem tonacji. Na szczęście im bliżej końca, tym bardziej śmiech ustępuje miejsca rollercoasterowi innych emocji.

Najwięcej ich wzbudza naprawdę udana postać antagonisty, a przecież do tej pory, byli oni raczej piętą achillesową serii. Nietypowe motywacje Thanosa  w połączeniu z charyzmą grającego go Josha Brolina, sprawiły, że miałem wobec niego sprzeczne uczucia. Z jednej strony jawił mi się jako bezwzględny tyran, uzurpujący sobie prawo do ferowania boskich wyroków, z drugiej jako skonfliktowany wewnętrznie bohater, w którego szczerość intencji uwierzyłem. Konotacje z bogiem śmierci są tu nieprzypadkowe, chociaż jego imię można też czytać jako zdrobnienie od Athanasios –  z greckiego nieśmiertelny. Kierowany fatalizmem, konsekwentnie dąży do wypełnienia przeznaczenia, choć łączy się to z ogromnym poświęceniem. Nasuwają się biblijne paralele, szczególnie, kiedy mówi, że po spełnieniu swoich dążeń chciałby po prostu odpocząć.

Cały seans jest zresztą sponsorowany przez dwa słowa: poświęcenie i przeznaczenie. Wielu bohaterów staje tu przed wyborami, gdzie na szali położono powodzenie misji oraz czyjeś życie. Oczywiście motywy te zostały zgłębione na tyle, na ile pozwoliła konwencja blockbustera za miliony monet, którego esencją są kolorowe batalie na kosmiczną skalę. Warto jednak nadmienić że “Wojna bez granic” jest dla Avengers tym, czym “Imperium kontratakuje” dla “Gwiezdnych wojen”.

Nasuwających się porównań z innymi fenomenami popkultury jest zresztą więcej. Niektóre podawane bezpośrednio (Spider-man i “Obcy 2”), inne subtelnie nawiązujące nastrojem danej sceny (parafraza prologu “Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”) czy skalą i lokacją wielkiej bitwy (“Władca Pierścieni: Dwie wieże”). Bracia Ruso raczej nie gubią się w natłoku wielu estetyk, choć zdarzają się wpadki, jak jedna z kluczowych scen filmu zrealizowana na poziomie kreskówki rodem z Cartoon Network.

Co jednak najważniejsze, a co wiązało się z moimi największymi obawami, nie czułem się przytłoczony taką liczbą postaci na ekranie. Twórcy porozrzucali bohaterów po całej galaktyce i połączyli ich w  mniejsze grupy, co w znacznej większości przypadków zaowocowało ciekawymi interakcjami. Moimi faworytami jest relacja Thor – Rocket oraz potyczki słowne dwóch egocentryków: Iron Mana i Dr. Strange’a. Nawet ci, którzy zostali odstawieni na dalszy plan mają swoje pięć minut, choćby w postaci prezentacji nowych gadżetów, świeżej stylówki czy efektownego wejścia. Niestety same starcia, choć reżysersko dopięte na ostatni guzik, scenariuszowo często są pójściem na łatwiznę. Twórcy osłabiają silniejszych i wzmacniają słabszych herosów, kiedy im wygodnie. Efekt deus ex machiny jest stanowczo nadużywany.

“Avengers: Wojna bez granic” choć nie flirtuje z gatunkiem tak wdzięcznie jak “Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz”, nie ma tak ciekawie rozpisanego konfliktu jak “Wojna bohaterów” i brak mu tak wyraźnego autorskiego sznytu, jak w “Strażnikach Galaktyki”,  pozostaje w ścisłej czołówce filmów Marvela. To przede wszystkim monumentalne widowisko o niespotykanym dotąd rozmachu z nieoczywistym zakończeniem, o którym będzie się dyskutować aż do premiery kolejnej części. Jego siłą napędową są oczywiście powszechnie znane i lubiane postacie, także jeśli nie jesteście entuzjastami trykociarzy, film Waszego stanowiska na pewno nie zmieni.

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny
Avengers plakat

Avengers: Wojna bez granic


Rok: 2018

Gatunek: akcja, science-fiction

Reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo

Występują: Josh Brolin, Chris Hemsworth, Zoe Saldana i inni

Ocena: 4/5