Kierunek: Hiszpania. Fabryka niczego

Sewilski Festiwal Kina Europejskiego, od pięciu lat pod sterami José Luisa Cienfuegosa, mimo postępujących cięć w budżecie wyrasta na jedno z najważniejszych filmowych wydarzeń Półwyspu. Nowemu dyrektorowi udało się znaleźć równowagę między prezentacją najważniejszych autorskich produkcji europejskich, które nie miałyby szans na dystrybucję w Hiszpanii, a stworzeniem przyjaznej przestrzeni dla niezależnego rodzimego kina, prezentowanego w kilku pozakonkursowych sekcjach. Wszystko to z naciskiem na otwarcie festiwalu na dialog z publicznością dzięki świadomej polityce cenowej i spotkaniom dla wszystkich grup wiekowych, włączając dzieci, które, jak podkreśla dyrektor, zadecydują o przyszłości kina.

Jury 14. edycji zdecydowało przyznać główną nagrodę A Fábrica de Nada w reżyserii Pedro Pinho. Uhonorowana wcześniej przez FIPRESCI w Cannes, oparta na faktach pierwsza fabuła w dorobku dokumentalisty jest kolejnym filmowym „kryzyskiem”, którymi kino portugalskie zaczyna słusznie wyrabiać sobie markę. 

Fabryka wind na przedmieściach Lizbony. Robotnicy orientują się, że szefostwo zaczyna chyłkiem wykradać maszyny. Podnosząc sprzeciw, dowiadują się, że w związku z trudną sytuacją ekonomiczną zarząd zdecydował o „relokacji” zakładu, a jako rekompensatę może zaproponować w najlepszym razie kilkumiesięczną odprawę, co czyni ustami zatrudnionej tylko w tym celu groteskowej specjalistki od HRu. Rozpoczyna się okupacja. Nie jest ona demonstracją siły wspólnoty wstrząsającej światem, a chaotycznym poszukiwaniem rozwiązania w sytuacji bez wyjścia przez nieprzekonanych niedobitków w wymiętych fartuchach. Zostać znaczy dla nich nie więcej niż nie dać się usunąć. Tylko co dalej. 

Obrazami proletariatu kino karmi nas od początku swojego istnienia, a Pinho dobrze wie, że mamy prawo być nimi zmęczeni, zwłaszcza gdy robotnicy nie wychodzą z fabryki. Podobnie jak zmęczeni jesteśmy własnymi fabrykami, a jednocześnie uśpieni przez tryby kapitalizmu, który dla ujścia frustracji pozwala przewijać palcem memy i przeżywać wzruszenia nowym sezonem czego bądź. Portugalski reżyser musiał więc zadać sobie podobne pytanie, jak jego bohaterowie: co zatem można zrobić, gdy jednak chce się coś powiedzieć, a wręcz coś obudzić? 

Pinho nie próbuje iść drogą Loacha. Choć rozpoczyna swój film jak wzorowe, społeczne kino interwencyjne i później nie wypiera się swojego dokumentalnego rodowodu, szybko zaczyna łamać konwencję, a potem tę, którą przełamał poprzednią. Dostajemy więc strzępki musicalu, który sto kamer i pędzące pociągi Tańcząc w ciemnościach Von Triera zamienia na surowość 16 milimetrów Vasco Viany. Początkowo niezdarni robotnicy pozbawieni podstawowego pracowniczego prawa – użyteczności, snują się po pustych halach na wózkach towarowych zamienionych w hulajnogi. Powoli jednak ich podrygi bezradności, rozpaczy, a czasem też komediowej histerii transformują w taniec radości. Budząca się świadomość rodzi jednak frustrację, dlatego w gatunkowym kalejdoskopie, jakim jest ten formalnie rozchwiany film, czas na dramat; Pinho daje nam – literalnie – broń, jednak w końcu zamiast po Czechowowsku wypalić, wzrusza ramionami, że rewolucji nie będzie, bo w swoją setną rocznicę jest niemożliwa. System zakleszcza, pożera, a pogłoski o jego śmierci są przesadzone.

 

Fragmenty wykładu na temat mechanizmów kapitalizmu przedostają się do filmu początkowo dzięki tajemniczemu głosowi z offu, który niczym deus ex machina, zstępuje w sam środek narracji pod postacią brodatego, włoskiego reżysera (grający samego siebie Daniele Incalcaterra, autor dokumentu Fasinpat, fábrica sin patrón o argentyńskiej fabryce ceramiki po ogłoszeniu bankructwa przejętej przez robotniczy, syndykalistyczny samozarząd). Bohater chce nakręcić neorealistyczny musical o zarządzanej społecznie fabryce, do pęczka gatunkowych gier dodając autotematyzm, także ten ironiczny, kulturowy. Skubiący brodę podczas akademickich tyrad przy winie francuscy neomarksisci są kliszą, związkiem frazeologicznym, a może wręcz marketingowym produktem neolewicy. Tymczasem bezrobotni grają w kapsle. Postać Daniele, poza pretekstem do zabawy konwencjami, służy jednak Pinho przede wszystkim za Mojżesza, który wyprowadza otępiałych i ubezwłasnowolnionych wyuczoną bezradnością robotników z kapitalistycznego domu niewoli. Ziemią Obiecaną jest nowa, samostanowiąca, zbiorowa podmiotowość, powstała wraz z decyzją o rozpoczęciu na własną rękę produkcji w zakładzie. 

Po Tysiącu i jednej nocy (2015) Fabryka niczego jest kolejnym filmem, który szuka nowej narracji dla nużącej mantry kryzysu, który przestał już kogokolwiek obchodzić. Koncept opowieści Szeherezady, która by ujść z życiem snuła swe baśniowe historie, był mocnym, ironicznym na kilku poziomach chwytem trylogii Miguela Gomesa. U Pinho zabawa konwencjami staje się najsłabszą stroną obrazu, bo nie broni się merytorycznie, zaś reżyserowi wyraźnie brakuje ogłady, by okiełznać trzygodzinną narrację, która gubi rytm, nuży dłużyznami, zaczyna rozchodzić się w szwach. Ze strukturalnej słabości dałoby się uczynić siłę, w filmie grali robotnicy-naturszczycy a scenariusz powstał na kanwie ich dramatycznych opowieści zbieranych podczas castingu. Trochę więc szkoda, że reżyser, podejmując gatunkową grę, sam kręci na siebie bicz, odbierając obrazowi siłę. 

Formalna niedoskonałość nie przeszkadza jednak, by uczynić z Fabryki niczego propozycję przełomową, bo wykraczającą poza dotychczasowe apokaliptyczne i postapokaliptyczne perspektywy, by stać się rewolucyjnym manifestem. Oczywiście trudno dziś ocenić, czy nowe formy kolektywnej samoorganizacji, kiełkujące w reakcji na skutki gospodarczej katastrofy kraju, to bardziej nowa utopia, czy zalążek realnej, pozytywnej zmiany. Jednak nie ma wątpliwości, że wychodząca z kina festiwalowa publiczność, zmieniona w politycznie rozemocjonowany, pełen wykrzykników tłum, była przedłużeniem filmu.

Magdalena Link-Lenczowska