Siła wyporu – recenzja filmu „Na powierzchni” – WFF

Kraje anglojęzyczne mają utrudnione zadanie w swojej selekcji kandydata do oscarowej rywalizacji. Muszą stawiać na realizowane za granicami koprodukcje, tudzież dokumentalne opowieści. Taki właśnie los spotkał „Na powierzchni”, tegorocznego reprezentanta Australii, który opowiada o losie ubogich mieszkańców Azji-Południowo Wschodniej.

Czakra nie ma łatwego życia, pochodzi z ubogiej wielodzietnej rodziny, rządzonej przez jego nieznoszącego sprzeciwu ojca. Ma już 14 lat – wystarczająco dużo, by móc samodzielnie pracować, za mało jednak, by stać się „dziedzicem”. Efektem tego na wciąż małe barki chłopca spada ciężar utrzymania familii poprzez nawożenie okolicznych pól. W zamian za codzienną harówkę nie zasługuje jednak w oczach rodziny na więcej niż miskę ostygniętego ryżu i zapowiedź wiecznego utrzymania statusu pańszczyźnianego chłopa. Postanawia więc wziąć los we własne ręce i wyruszyć do pobliskiej Tajlandii, gdzie liczne inwestycje infrastrukturalne i rozwój gospodarczy wymagają nieustannego napływu imigranckich pracowników. Jaki jednak los może czekać dziecko wyrzucone na dzikie wody czarnej strefy kapitalizmu?

Zważywszy na to, że mówimy o kinie zaangażowanym społecznie, to wiadomo, że niewesoły. Znaczna część filmu dzieje się na zdezelowanym trawlerze, dowodzonym przez porywczego Taja, gdzie Czakra jest członkiem międzynarodowej załogi nielegalnych imigrantów, współczesnych niewolników. Obserwujemy zmiany, jakie zachodzą w bohaterze pod wpływem traumatycznych przeżyć, pokrótce poznajemy też jego towarzyszy niewoli.

Chociaż na pierwszy rzut oka „Na powierzchni” może przypominać pisane ku pokrzepieniu europejskich serc poverty-porn w duchu „Kafarnaum” (protagonista nawet na samym początku filmu wyrzuca ojcu, czemu zrobił sobie tyle dzieci, na które go nie stać), reżyserski debiut Rodda Rathjena jest projektem dużo bardziej złożonym i zniuansowanym.

Po pierwsze jest to opowieść o ojcostwie i znaczeniu figury ojca. Czakra na swojej filmowej drodze spotyka trzech „ojców”, którzy go ukształtują i przekażą mu cząstkę siebie. Ten rodzony jest oziębły, traktuje środkowego syna raczej jako tanią siłę roboczą niż kogoś najbliższego. Jednocześnie ma jasno sprecyzowany cel: zależy mu na utrzymaniu rodzinnego gospodarstwa i jednoczesnym kultywowaniu tradycji. Dlatego dba o edukację pierworodnego, nie pozwala na podział, i tak skromnej, ziemi, wreszcie stara się możliwie małym dla rodziny kosztem zadowolić oczekiwania ważniejszych od siebie. Nie bez znaczenia pozostaje też fakt, że patrzymy na niego tylko oczami rozgoryczonego dziecka. Obiektyw, któremu daleko do obiektywizmu. Patrzymy też na człowieka, którego wybrał sam Bóg.

Spotkany na szlaku niedoli Kea (Mony Ros, znany m.in. z „Najpierw zabili mojego ojca” Angeliny Jolie) to pod wieloma względami przeciwieństwo nestora rodu Czakry. Dobry i prostoduszny mężczyzna w średnim wieku na wschód wyruszył bez pieniędzy, by zdobyć fundusze na życie dla swoich dzieci. Stawia on dobro najbliższych ponad swoje własne, lecz tak naprawdę chce ich uznania, może szacunku, którego nie otrzymywał? By nie zwariować, przygarnia pod swoje skrzydła naszego bohatera, staje się dla niego pewną ostoją i nauczycielem, ale przy tym często wymaga opieki psychicznej dziecka. Jego na przewodnika wybrał sam Czakra.

Trzecim ojcem staje się kapitan Rom Rom. Pogrążony w samotności, nieposiadający żadnej rodziny. Człowiek, dla którego jedyną namiastką bliskości stanowią wizyty u portowych prostytutek. Widzi on w chłopcu samego siebie sprzed lat, otacza go swoistą opieką. Nie mówi tego wprost, lecz daje do zrozumienia: jesteś synem, którego nigdy mieć nie będę.

Z postacią Rom Roma związana jest też druga warstwa filmu, czyli krytyka współczesnego schyłkowego kapitalizmu. Krytyka świata, w którym tak wyzyskiwacze, jak i wyzyskiwani są tylko drobnymi trybikami w maszynie światowej gospodarki. Rom Rom może wykorzystywać bardzo tanią niewolniczą siłę roboczą, może wciąż poszukiwać bardziej zasobnych, ale i niebezpiecznych miejsc połowu. Ale na wieki pozostanie tylko kapitanem zdezelowanej łajby z jakimiś drobniakami w sejfie. Jest tylko kolejną ofiarą właścicieli Unilever czy innej korporacji skupującej za bezcen dobra „Trzeciego Świata”.

Oryginalnie film nosi nazwę „Buoyancy”, co przetłumaczyć można jako „siła wyporu”. Byłby to prawdopodobnie dużo odpowiedniejszy tytuł. Owa siła wyporu nie odnosi się jedynie do właściwości cieczy, jest to też metafora życiowej drogi ludzi z dna społecznego w dzisiejszym świecie. Bohaterowie płyną ku górze po trupach ludzi słabszych od nich, jednocześnie obiekt zanurzony, nawet jeśli wypłynie na powierzchnię, to nigdy sam się nie uwolni z wodnej pułapki. Los Rom Roma staje się zatem komentarzem reżysera stającego w paradoksalnej obronie wyzyskiwaczy, będących takimi samymi ofiarami zaprojektowanego na bogatym zachodzie systemu, jak ci wyzyskiwani.

Niestety, pomimo ciekawych treści i tropów interpretacyjnych, jakie prowokuje „Na powierzchni” trudno nazwać go całkowicie udanym projektem. Realizacyjnie młody twórca nie unika popadania w banały, zwłaszcza w trzecim akcie. Także liczne retrospekcje głównego bohatera wypadają kiczowato, a całości nie ratuje dość nieudana i bardzo nachalna muzyka, przywodząca na myśl produkcje Paolo Genovesego i towarzyszące im kompozycje Maurizio Filardo.

To kino, które niewątpliwie nie dostarczy wam artystycznych zachwytów, które może znużyć, ale może także wpłynąć, chociaż w małym stopniu, na postrzeganie Azji Południowo-Wschodniej. A jeśli tak się stanie, to znaczy, że warto było je stworzyć.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Na powierzchni

Tytuł oryginalny: „Buoyancy”

Rok: 2019

Gatunek: obyczajowy, społeczny

Kraj produkcji: Australia

Reżyser: Rodd Rathjen

Występują: Sarm Heng, Thanawut Kasro, Mony Ros i inni

Ocena: 3/5