„Afera Maryjska” – recenzja filmu „Matylda”

O „Matyldzie” w naszych rodzimych mediach jest bardzo głośno od wielu miesięcy. Dziennikarze bardzo chętnie rozpisywali się o udziale jednej z czołowych polskich aktorek młodego pokolenia we wzbudzającej kontrowersje rosyjskiej superprodukcji. Czy było o czym mówić?

Film opowiada o romansie ostatniego Cara Rosji – Mikołaja II – z tancerką baletową polskiego pochodzenia Matyldą Krzesińską. Podczas seansu nie mogłem pozbyć się z głowy porównań do słynnej afery Mayerling, szczególnie w jej musicalowej adaptacji. Zarówno tam, jak i tu mamy młodego, romantycznego następcę tronu; młodą, piękną i niewystarczająco dobrze urodzoną kochankę; brutalnego, sprawiającego wrażenie obłąkanego, łysego szefa służb, który staje na przeszkodzie miłości; starego Cesarza udzielającego milczącego błogosławieństwa młodym, a także niekochaną narzuconą bohaterowi narzeczoną, która za wszelką cenę chce utrzymać ten związek, by wszystkie jej dotychczasowe poświęcenia nie okazały się zbędne.

Mimo tych podobieństw trudno nazwać „Matyldę” ponownym opowiedzeniem słynnej austro-węgierskiej historii. Mimo ogólnej schematyczności fabuły niektóre rozwiązania podejmowane przez scenarzystę są bardzo udane. Nawet historia, pomimo tego, że czasami wkrada się w nią chaos, trzyma świetne tempo, i chwilami imponuje dojrzałością rozwiązań. Zdecydowanie najlepszą częścią opowieści jest trzeci akt, w którym otrzymujemy kilka niezmiernie udanych scen, w tym niewątpliwą perłę, jaką jest nocny spacer zrezygnowanego Cara Mikołaja po zrujnowanym, przypominającym krajobraz po bitwie, Chodyńskim Polu.

Pierwszym, co uderza zaraz po rozpoczęciu seansu, jest przytłaczający i wszechobecny plastik i kicz. Oddanie na ekranie bogactwa i przepychu carskiego dworu nie jest proste. Budżet produkcji był co prawda gigantyczny jak na warunki Europy Wschodniej (ponad 25 milionów dolarów), ale wprost proporcjonalnie wzrosła również skala przedsięwzięcia. Efekt niestety przypomina chwilami niesławne TVN-owskie „Belle Epoque”; piękni ludzie w wspaniałych teatralnych kostiumach majestatycznie przechadzają się z  rekwizytami po muzealnych wnętrzach. Sami twórcy oraz rosyjscy recenzenci  porównują film do „Kopciuszka” Kennetha Branagha. Powinniśmy jednak pamiętać, że disneyowska baśń miała czterokrotnie wyższy budżet oraz wielokrotnie mniejszy przepych dworu.

Po obejrzeniu fatalnego zwiastuna oraz jeszcze gorszego oficjalnego plakatu, idąc na seans „Matyldy”, spodziewałem się całkowitej klęski. Okazuje się jednak, że kiedy widz przyzwyczai się do konwencji i ograniczeń produkcji, to otrzyma bardzo wdzięczny i dostarczający rozrywki film kostiumowy. Nie do końca rozumiem decyzję reżysera o rozpoczęciu filmu od jednej z finałowych scen i późniejszym opowiadaniu historii, która do tej sytuacji doprowadziła. Zabieg ten znacząco obniża dramaturgię kilku sekwencji, gdzie na przykład życie któregoś z głównych bohaterów jest zagrożone, albo podejmowany jest teoretycznie kluczowy dylemat, gdyż wiemy, że akcja musi dotrzeć do pokazanego nam wcześniej momentu.

Cały film nie zadziałałby jednak, gdyby bardzo przeciętne, a chwilami wręcz komicznie słabe, dialogi nie były ratowane świetnym aktorstwem. Międzynarodowa obsada, obok Polki Olszańskiej występują między innymi znana z roli Marusi w „Spalonych słońcem” Litwinka Ingeborga Dapkūnaitė, czy grywający u Assayasa i Greenawaya – Lars Eidinger. Odtwórcy zostali świetnie dopasowani do swoich postaci, o ile na Olszańską spadła na wschodzie pewna krytyka, że jest…zbyt ładna według współczesnych standardów do roli Krzesińskiej, to Eidinger wygląda jakby był sobowtórem rosyjskiego władcy. Subtelności, emocje, uczucia, widać to wszystko, w mniejszym lub większym stopniu, na twarzach bohaterów. Jest to szczególnie ważne, ponieważ często jedynym pomysłem reżysera na pokazanie rodzącego się uczucia było robienie zbliżeń na postaci, którze się na siebie patrzą w milczeniu.

Osobny akapit należy się kontrowersjom, jakie w ojczyźnie wzbudził obraz Uchitela. Jeśli to faktycznie miała być produkcja antyrosyjska, to ktoś na pewnym etapie tworzenia musiał się mocno przestraszyć negatywnego odbioru i ewentualnego kinowego bojkotu. „Matylda” przez zdecydowaną większość czasu jest raczek peanem na temat wspaniałości Mikołaja. Twórcy pod płaszczem harlequinowej opowieści snują nam swoistą laurkę dla rozstrzelanego 99 lat temu władcy, pokazując nam chwile jego wzruszenia, osobistą tragedię ślubu do którego został zmuszony, gdy w rzeczywistości to on nalegał na związek z niemiecką księżniczką.

„Matylda” to kawał naprawdę solidnego, nieambitnego kina rozrywkowego, swoiste kostiumowe „Transformersy”. Jeśli ktoś, wierci się w fotelu z ekscytacji oglądając dramaty kolejnych trójkątów miłosnych, to jest to film stworzony dla niego. Na razie ściskajmy kciuki za rodzimą dystrybucję, aczkolwiek udział Michaliny Olszańskiej powinien być czynnikiem wystarczającym do kinowej premiery nad Wisłą.

Marcin Prymas
Marcin Prymas
Matylda - plakat

Matylda


Rok: 2017

Gatunek: Kostiumowy, melodramat

Reżyser: Aleksy Uchitel

Występują: Lars Eidinger, Michalina Olszańska, Ingeborga Dapkūnaitė i inni

Ocena: 3/5