We wrześniu ubiegłego roku polskim światkiem filmowym zatrzęsła informacja o transferze (nie bójmy się tego słowa) dekady . Wieloletnia dyrektor artystyczna wrocławskich Nowych Horyzontów Joanna Łapińska ogłosiła, że od przyszłego roku przenosi się do Łodzi, by „make Transatlantyk great again”. To nie koniec wchodzenia w buty Romana Gutka, gdyż poza dyrektorem Transatlantyk przejął coś być może istotniejszego – datę. Po zeszłorocznej próbie czerwcowej, festiwal skorzystał z nadzwyczajnego przeniesienia Nowych Horyzontów na sierpień i przejął ich dotychczasowy termin – drugą połowę lipca.
Transatlantyk, dzieło życia Jana A.P. Kaczmarka, jak możemy przeczytać na stronie wydarzenia, nazwa odnosi się do tego, że Festiwal „ma stanowić swoistą podróż intelektualną i artystyczną, a przy tym oznaczać narzędzie do poruszania się”. Ja bym mógł iść dalej z analogiami, wszak Kaczmarek największą karierę zrobił w Hollywood, gdzie w poetyckim wyobrażeniu mógł się dostać transatlantykiem.
Decyzję o wyjeździe na Festiwal podjąłem nagle, pod wpływem lobbingu ze strony znajomych i niestety mogłem się tam udać jedynie na trzy dni. Wydaje mi się jednak, że to wystarczająco, żeby przynajmniej wstępnie uchwycić atmosferę tego łódzkiego święta kina i napisać coś porównując z innymi festiwalami. Zwłaszcza Warszawskim Festiwalem Filmowym i Nowymi Horyzontami, które mają być zapewne głównymi konkurentami w rozwoju łodzian. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy to bardzo dobre położenie łódzkiego kina Silver Screen, w którym odbywała się większość pokazów. Multikino umiejscowione pomiędzy dużą galerią handlową z dość szeroką ofertą gastronomiczną, a największym w mieście węzłem tramwajowym wydaje się wymarzonym miejscem na organizację festiwalu. W dosłownie 5 minut można nie tylko złapać tramwaj, ale też zjeść obiad, fastfooda, czy usiąść ze znajomymi w PiwPawie.
Bardzo blisko znajduje się również kino Charlie, czyli największe kino studyjne w tym uroczym mieście i co zaskakujące właśnie tam skierowałem swoje pierwsze kroki po zameldowaniu się w hotelu. Po przymusowym, prawie miesięcznym odwyku od kina musiałem zabrać się za nadrabianie świeżych zaległości. Wspominam o tym, bo bardzo chciałbym polecić to całkiem niedrogie i bardzo klimatyczne miejsce z malutkimi salami projekcyjnymi, gniazdkami dzięki którym mogłem ładować telefon podczas oglądania oraz bardzo miłą obsługą i gośćmi (pierwszy raz mi się zdarzyło że pani po 70 siedząca na drugim końcu salki, po seansie zaczęła mnie zagadywać co sądzę o filmie). Jeśli kiedyś będziecie przypadkiem w stolicy polskiego włókiennictwa, kino Charlie to zdecydowanie miejsce warte odwiedzenia.
Silver Screen mimo świetnego położenia przez swoją budowę średnio się nadaje do organizacji takich wydarzeń. Na korytarzach jest mało miejsca, brakuje go również by był sens spędzania tam czasu między seansami. W budynku było tłoczno i ciasno, mimo faktu że po wejściu do sal projekcyjnych (co zaskakujące, miejsca były numerowane), okazywało się, że tak naprawdę frekwencja jest bardzo mała i wszędzie dominują wolne miejsca. Uderzyło mnie to szczególnie na „Blasku”. Kto by się spodziewał, że projekcja festiwalowa filmu z Cannes w połowie lipca, nie zainteresuje nawet 1/3 nie tak znowu wielkiej sali kinowej. Numeracja miejsc w połączeniu z faktem, że system uniemożliwia rezerwacje miejsc „z przerwą”, doprowadzało do uroczych sytuacji, jak ja z dwiema obcymi osobami siedzący koło siebie na prawie pustej sali na „Sławie”. Musze przyznać że stanowiło to intrygujące połącznie przymusowej integracji nowhoryzontowej z wolnymi przestrzeniami, jak chwilami na WFFie. Cieszyło również to, że przed większością projekcji mieliśmy krótkie przedstawienie filmu i osoby reżysera, aczkolwiek mam wrażnie że było to robione dość losowo. Przynajmniej nie znalazłem klucza, według którego to czasem występowało, a czasem nie.
Do festiwalu podszedłem na luzie, zakładając że czas na maratońskie tempo jeszcze nadejdzie nad Odrą .Przez to planowałem przez trzy dni zobaczyć jedynie 7 festiwalowych filmów, plan ten zrewidowałem już pierwszego dnia. O godzinie 22:10, przeprowadzając szybką analizę porównawczą zostania w PiwPawie, kontra udania się na belgijski dramat o wojnie w Syrii, zamówiłem jeszcze jeden napój. Pozostała szóstka to hiszpańskie „Lato 1993”, teatralne „The Party”, mockument „Król Belgów”, bułgarska „Sława”, animowane „Teheran Tabu” i perła, a także główny powód wyjazdu „Blask” Kawase prosto z festiwalu w Cannes. Dwa pierwsze obrazy znalazły się zresztą również w programie tegorocznych Nowych Horyzontów, a wszystkie poza austriacko-irańską animacją mają już swoich dystrybutorów w naszym kraju.
Dziewiczym seansem dla mnie było „Lato 1993”, hiszpańska (a dokładnie katalońska) produkcja, którą w przyszłym roku będziemy mogli oglądać w szerokiej dystrybucji za sprawą Stowarzyszenia Nowe Horyzonty. To kino równie przyjemne, co bezpieczne i niezaskakujące. Reżyserka snuje semi-autobiograficzną historię o małej dziewczynce której rodzice zmarli na AIDS, a ona musi się przyzwyczaić do nowego życia na wsi razem z bratem matki. Chwilami zabawne, chwilami wzruszające, ale ani przez chwile zapamiętywalne kino, dobre na sobotnie popołudnie z rodzicami, sernikiem, kawą i TVN-em.
Podobnie zresztą mógłbym spointować chyba największy zawód, a przy okazji główny powód mojego wyjazdu – czyli „Blask” Naomi Kawase. Z panią reżyser z Kraju Kwitnącej Wiśni moja relacja jest skomplikowana. Z jednej strony akceptuje fakt, że jest ona wielką osobistością światowej kinematografii i że „Las w Żałobie” wielkim dziełem jest. Z drugiej jednak pierwsze podejście do jej twórczości zakończyło się dla mnie dość zaskakująco boleśnie, gdy „An” zamiast kolejnym japońskim cudownym slice of life spod znaku Koreedy, okazało się boleśnie przesłodzoną głupotką, której oglądanie męczyło porównywalnie z jedzeniem cukru pudru łyżkami do zupy z wiadra. „Blask” za to okazał się boleśnie generyczną i poprowadzoną zgodnie ze wszystkimi hollywoodzkimi schematami historyjką o nietypowej miłości ,że piękno jest ukryte wewnątrz, a my nie możemy oceniać po pozorach. Jedyną ciekawą rzeczą był nietypowy setting i osnucie produkcji wokół procesu tworzenia audiodeskrypcji do filmu pełnometrażowego. Trzeba tu pochwalić organizatorów, którzy stanęli na wysokości zadania i dali widzom możliwość odbycia seansu właśnie z pełną audiodeksrypcją.
Drugi dzień zacząłem dopiero po 13, chcąc odespać trudy weekendu i aklimatyzacji w nowym miejscu, od chyba największego pozytywnego zaskoczenia wyjazdu. „The Party” Sally Potter jest bardzo wierną adaptacją sztuki teatralnej, co widać na każdym kroku. Trzymająca zasadę jedności miejsca i czasu reżyserka, prezentuje nam bardzo teatralny scenariusz, pełen scenicznej przesady (jeśli jedna z bohaterek jest w ciąży i się źle czuje, to będzie wymiotować jakieś 7 razy przez godzinę) i uproszczeń (jeśli kamera jest w jednym pomieszczeniu, to niczym w „Simsach” w pozostałych pokojach akcja staje) Także aktorsko możemy na chwilę poczuć się we wczesnych latach 50, gdyż wszyscy grają bardzo, ale to bardzo. Abyśmy nie mieli całkowitego poczucia obcowania z teatrem telewizji, albo transmisją z National Theater, reżyserka cały czas bawi się kamerą, zmienia ujęcia i filtry w sposób chwilami irytujący, a także kręci bohaterów w czerni-bieli. Co zaskakujące, te wszystkie klocki świetnie do siebie pasują. Teatralna forma i treść oraz zabawy operatorskie tworzą bardzo składną mieszankę. Sama historia dotyczy wieczornego spotkania nowo mianowanej minister zdrowia gabinetu cieni laburzystów ze znajomymi, podczas którego (jak to zwykle w takich produkcjach) wychodzą na jaw różne skrywane sekrety oraz poglądy. Tak zwana „kożuchowa lewica” jest tu jednocześnie wyśmiana ale też pokazana z pewnym sercem. Właśnie tak, jak wyśmiewa się grupę z którą samemu się identyfikuje.
„Król Belgów” to coś całkowicie innego. Pomysłowy mockumentary o swoistej nieplanowanej odysei króla, który podczas wizyty w Istambule dowiaduje się o deklaracji niepodległości Walonii i uciekając przed tureckim MSZ, musi za wszelką cenę przedostać się przez całą Europę do ojczyzny. Jednocześnie przechodzi przemianę duchową i własnego pojęcia o koncepcji władzy monarszej i państwa. Produkcja z tych światłych idei ma jednak tendencje do wpadania w banał, albo zwyczajnego przeciągania. Sprawia również wrażanie bardzo brutalnie potraktowanej w montażu, bo część wątków i dowcipów sama się prosi o dłuższe i pełniejsze poprowadzenie i wykorzystanie. W wielu miejscach film też zwyczajnie nie ma logicznego sensu, co w takiej produkcji boli bardzo. Baterie w kamerze głównego bohatera nigdy się e wyczerpują, podobnie jak miejsce na karcie pamięci przy kręceniu 24/7 przez jakiś tydzień. Trasa bohaterów prowadzi z jakiegoś powodu przez Serbię, co wymaga od nich niepotrzebnego dwukrotnego pokonywania granicy UE przy jednoczesnym pragnieniu pozostania anonimowym.
„Sława”, która w sierpniu powinna wchodzić do naszych kin w najbliższym miesiącu za sprawą Aurory (ten sam dystrybutor ma również w swojej ofercie „Blask” i „The Party”) to film przyzwoity, aczkolwiek również daleko mu do rewelacji festiwalu. Opowieść o starym uczciwym torowcu-jąkale, który znajduje worek pieniędzy, co natychmiast zgłasza władzom. Zostaje wykorzystany jako temat-zagłuszacz przez zimną korpo-sukę z działu PR bułgarskiego ministerstwa transportu, chcącą zatuszować aferę korupcyjną. To historia dokładnie taka, jakiej możecie się spodziewać po tym opisie. Zapewne połowa czytelników napisałaby właśnie ramowy plan wydarzeń, który się pokryje z faktami.
Największym odkryciem mojej krótkiej wizyty był jednak ostatni film jaki zobaczyłem w Łodzi – „Teheran Tabu”. Austriacka animacja zrobiona przez imigrantkę z Iranu opowiada o losie kobiet i hipokryzji obyczajowej tego kraju. Zanim uśniecie na sam dźwięk tych zgranych nut, chciałbym powiedzieć że animowana komedia-obyczajowa naprawdę robi robotę. Większa umowność otoczenia pozwala się skupić na historii opowiedzianej w 3 przeplatających się wątkach: Około 30-letniej prostytutki z niemym synem, studenta-muzyka muszącego w tydzień załatwić pieniądze na zaszycie błony swojej chwilowej kochanki i młodej żony mieszkającej z mężem i jego rodzicami. Obserwujemy absurdy dnia codziennego kraju, w którym „porządek to tylko powszechnie akceptowany chaos”, autentycznie wzruszając się i denerwując. Bardzo udana produkcja która mam nadzieje doczeka się zasłużonej sławy. Szkoda, że reforma nominacji w animacji, praktycznie skreśla jej oscarowe szanse.
Podsumowując, uważam swoją wizytę w Łodzi za całkiem udaną i planuję tu wrócić w większym wymiarze czasowym za rok, jeśli mi okoliczności pozwolą. Nie ma tu może takiej atmosfery święta filmu jak we Wrocławiu, jednak sympatyczni wolontariusze, dobre położenie oraz bardzo tanie bilety (po 5 złotych w pakietach 7 biletowych i po 7/8 złotych pojedynczo) to wielkie zalety tego festiwalu. „Łódź, brawo Łódź” cytując okropną reklamę PKP wyświetlaną przed każdym filmem.
Marcin Prymas