Relacja ze Splat!Film Fest 3 – dzień po dniu

Rozpoczął się Splat!Film Fest, czyli największy polski festiwal filmowy skupiony na kinie grozy. W trakcie jego trwania będziecie mogli przeczytać naszą relację z całego wydarzenia. Dzień po dniu, będę opisywał jakie filmy obejrzałem, na jakich byłem wykładach, co mnie spotkało. Mam nadzieję że chociaż w części oddam ducha imprezy.

Dzień I (Piątek, 15 września)

Splat!Film Fest jak przystało na festiwal horroru, rozpoczyna się wieczorem. Z tego też powodu miałem sporo czasu, by się spakować, zacząć pisać tę relację i wyjechać z domu o 12:00, wcześniej się wyspawszy. Cieszę się, że Lublin to miejsce eventu, ponieważ to punkt, do którego chętnie wracam. Całkiem duże miast, ale bez natłoku, hałasu, chociaż straszne mają korki na drogach. Za to jest ładnie, miło, mają mnóstwo fajnych imprez. Do tego mieszka tam moja najlepsza przyjaciółka ze studiów oraz zawsze mam okazję spotkać się z kumplem z Alternatywnego Topu. Już sama świadomość, że przez tydzień będę rezydentem tego miejsca była miła.

Dotarłem do Hotelu „Omega” dopiero o 16:00, z powodu jednej małej pomyłki drogowej. Na miejscu zastał mnie olbrzymi pokój, kuchnia na własność, łazienka i zastępy azjatyckich studentek maszerujące po korytarzu (jak się okazuje, pozostałe piętra stanowią akademik). Żyć nie umierać 😉

W Centrum Kultury, gdzie odbywa się festiwal, byłem o 18:00. Powitały mnie czerwone światła zdobiące korytarz oraz przechadzająca się po korytarzu cheerleaderka zombie. Przyznać trzeba, klimat już na wstępie został zachowany przez organizatorów. Na miejscu odebrałem karnet, zaczekałem na festiwalową ekipę w składzie: Szymas z „Nawieszonego podcastu” i AmIAm z AT100. Omówiliśmy program, wymieniliśmy spostrzeżenia na temat najbardziej oczekiwanych produkcji, a już o 18:55 wokół drzwi do sali projekcyjnej zaczął unosić się złowieszczy dym. Wrota zostały otwarte, rozpoczął się Splat!Film Fest.

Zanim przejdę do omówienia obejrzanych filmów, dodam tylko iż to bardzo udany dzień. Monika Stolat, organizatorka eventu, zamieniła osobiście z nami kilka słów. Po każdym seansie Szymas nagrał dyskusję na jego temat. Publiczność w przeciwieństwie do tegorocznych festiwali, w jakich uczestniczyłem, nie wybuchała histerycznym śmiechem. Jestem pełen pozytywnych słów. Przejdźmy do omówienia obejrzanych tytułów.

Filmy:

Ogary miłości (Hounds of love) (2016) reż. Ben Young

Zdecydowanie mocne otwarcie. Prawdziwa historia dwojga psychopatów, którzy porywali w latach 80 dziewczęta, a następnie mordowali je w okrutny sposób. Pierwowzorami sadystycznej pary byli David i Catherine Birnie. Zaś akcja filmu dotyczy głównie uprowadzenia ich ostatniej ofiary.

Dzieło zagrane na detalach, bazujące głównie na niskich dźwiękach, świadomie zwalniające akcję w najważniejszych momentach. I to działa! Świat chorych ludzi zostaje jednocześnie ukazany w brudny i absorbujący sposób. Już pierwsze sceny wbijają w przysłowiowy fotel. Kamera każe nam obserwować świat oczyma pedofila, specjalnie oddala się, by ofiary zdawały się małe w porównaniu z oprawcą. Czyni je anonimowymi, gdyż nie są dla niego prawdziwymi osobami, a jedynie kolejną zachcianką. Spojrzenie niezdrowe, jakże jednak sprawnie ukazane. I tak staranny jest cały film. Naszpikowany mylnymi tropami, zmyślnie łączący wątki, inteligentnie dozujący okrucieństwo. Niezwykle udana rzecz, choć zmiażdży wrażliwych widzów.

Zabójcza ziemia (Killing Ground) (2016) reż. Damien Power

Para turystów wyjeżdża spędzić sylwestra na plaży, pod namiotem. Rodzina z małym dzieckiem i znudzoną nastolatką rozbija się na tym samym obozowisku. Dwóch rednecków błąka się po okolicy w poszukiwaniu atrakcji. Losy każdej z tych grup wkrótce się skrzyżują. A że to festiwal horroru, nie będzie to miłe spotkanie dla nikogo.

„Killing Ground” niestety jest dziełem zbudowanym na kliszach gatunkowych i jednym istotnym koncepcie formalnym, który wcale filmowi nie pomaga. Po 30 minutach okazuje się, że narracja spłatała nam małego figla, lecz jedynym efektem tego jest przewidywalność. Zwłaszcza że fabularne rozwiązania nie mają tu żadnej głębi, większego uzasadnienia, świeżości… Trochę tu „Deliverance” (w końcu to survival horror), trochę „Ostatniego domu po lewej”, jest też scena zapożyczona z „Szybkich i martwych” (a uprzedzę że Raimi też ją sobie pożyczył wcześniej od Leone), w końcu chwyt kojarzy się za bardzo z „Mroczną plażą” (również australijski film). Jedynym, za co mogę docenić te dzieło, jest symetria, z jaką zostało wykonane. Niektóre sceny wyglądają jak swoje lustrzane odbicia. Motywy powracają. Sytuacje się powtarzają. Wygląda to zdecydowanie dobrze, a co więcej, sprawia że zapamiętam ten film.

0:00 68 KILL reż.Trent Haaga

Chip specjalizuje się w opróżnianiu szamba, z czego nie jest dumny. Jego dziewczyna tymczasem, sprzedaje swoje ciało lokalnemu bogaczowi. Nie jest to szczęśliwa sytuacja. Dlatego, gdy pada pomysł obrabowania sejfu kasiastego sponsora, z pewnym wahaniem, ale Chip zgadza się na taki układ. Nie wie, że sprawi to, iż wkroczy do świata twardych kobiet, nieuznających kompromisów.

Rzekomo powyższy produkt jest szaloną komedią w tarantinowskim stylu. Jeśli uznać, że splot przekleństw przy jednoczesnej gestykulacji jest „tarantinowski” to faktycznie. Tylko trzeba wtedy za takowe uznać również kino Patryka Vegi. „68 Kill” to przede wszystkim czarny humor, ale kładący nacisk nie na makabrę, którą operuje, a kuriozalność zaistniałych sytuacji. Śmieszne mają być tutaj głupie miny, nawarstwianie dziwnych postaci, nierealne wydarzenia. „Mają” jest jednak słówkiem kluczem. Nie bawi mnie silenie się na bycie szalonym, podczas gdy setki filmów taka jest spontanicznie, bez setek dziwnych zabiegów. Więcej tu kalkulacji niż faktycznego dystansu.

Dzień II (Sobota, 16 września)

Drugi dzień to dzień spod znaku zmęczenia. Chcąc zaliczyć wszystkie punkty programu (a było ich aż 6, plus spotkanie pofilmowe!) musiałem iść spać o 4:00, a dokończyć relację wstając o 8:30, żeby mieć jeszcze szansę porządnie zjeść, umyć się, zrobić zakupy itd. Bez kawy ani rusz. Jednak festiwalowe życie takie już jest.

Wszystko rozpoczęło się od wykładu Grzegorza Fortuny z kolektywu VHS Hell, współorganizatora Festiwalu Filmów Kultowych. Jak można się domyślić, dotyczył on kaset video, a ściślej rzecz biorąc jak rynek video wyglądał w Polsce w czasach transformacji. Grzegorz nie omieszkał także przedstawić historii VHSów od samego ich powstania i oczywiście wplótł w swą opowieść motywy kina klasy „b”, tak popularnego w tamtych czasach. Była to prelekcja bardzo uniwersalna. Każdy kto nic nie wiedział o temacie, wyniósł na pewno mnóstwo wiedzy. Sporo było tu podstawowych informacji, przekazanej w przystępny sposób. Natomiast ilość ciekawostek była pewnie sporą atrakcją dla ekspertów. Dla każdego coś miłego. A po wykładzie można było przywitać się z Grześkiem i powymieniać wspomnieniami, co sam zrobiłem. Przy okazji mam też już wstępne informacje kiedy szykować się na przyszłoroczny Festiwal Filmów Kultowych, ale skoro to jeszcze nic potwierdzonego piszę szeptem, że znów prawdopodobnie II połowa czerwca 😉

Po wykładzie miałem okazję powtórnie zobaczyć „Opętanie” Andrzeja Żuławskiego. O samym filmie opowiem nieco później, gdy zajmę się omówieniem tytułów. Natomiast napomknę, iż po seansie odbyło się spotkanie z Xavierym Żuławskim, który chętnie opowiedział o twórczości ojca. Pojawiło się sporo interpretacji, a nawet nadinterpretacji „Opętania” ze strony publiczności, dowiedzieliśmy się trochę ciekawostek z życia Andrzeja Żuławskiego, zaś jego syn nie omieszkał opowiedzieć o swoich planach reżyserskich. Między innymi usłyszałem, że Xavery nie zrealizuje „Złego” Tyrmanda, ponieważ został odsunięty od produkcji przez potomka autora tejże powieści. Za to wyjawił że obecnie ma w planach realizację filmu historycznego o Polanach. Z ciekawostek dodać należy, że scenariusz „Czarnej Materii” jego ojca wciąż krąży po wytwórniach, choć na razie planowano słuchowisko na jego podstawie. Ale kto wie, może kiedyś będzie szansa, by ktoś go zrealizował. To w zasadzie tylko kilka spośród ważnych informacji jakie pojawiły się na rozmowie.

 

Później dzień zaczął mijać już bardzo szybko. W przerwach między seansami nagrywaliśmy swoje wrażenia na Nekropolitan, bądź biegaliśmy do jakiejkolwiek restauracji, żeby coś zjeść. Ostatecznie trudno było ogarnąć, kiedy ten czas minął. Na pewno wspomnieć należy, że tego dnia odbyła się światowa premiera filmu „Maus”, którym Monika Stolat była tak zachwycona, że walczyła dzielnie by móc go ściągnąć na ten festiwal. Przyznać trzeba, film nie zawiódł oczekiwań widowni, więc było warto. Sam zaś cieszę się, że takie wydarzenie miało miejsce. To na pewno kolejny duży krok dla tego festiwalu.

Filmy:

Opętanie (Possession) (1981) reż. Andrzej Żuławski

Jedno z największych arcydzieł filmowego horroru. Opowieść o pogłębiającym się kryzysie małżeńskim, przechodząca powoli w egzystencjalny dramat o rozpadzie własnej ideologii, a następnie siebie samego. Dzieło Żuławskiego nie tylko opowiada ponurą historię grozy, czy też operuje świetnie dobranymi metaforami. Przede wszystkim reżyser opowiada, poprzez ciała aktorów, używając środków ekspresji właściwych performance’om. Sam Neill i Isabel Adjani stają się przekaźnikami uczuć, ale nie za pomocą samych dialogów, a krzyku, torsji, niesamowicie dynamicznych ruchów. To wszystko działa jak należy. Po pierwsze dzięki talentowi aktorów, a po drugie reżyserowi który przez lata wypracował niepowtarzalny styl i nauczył się nim sterować. Rewelacja.

Mayhem (2017) reż. Joe Lynch

Tajemniczy wirus rozprzestrzenia się po korporacjach. Zarażeni na czas jego działania stają się niepoczytalnymi bestiami, niezdolnymi pohamowania swoich żądz. Gdy dochodzi do zarażenia jednej z firm, biura zamieniają się w pobojowisko. Jeden z pracowników, Derek, postanawia wykorzystać ten fakt. Zważywszy, że został niesłusznie zwolniony przez szefostwo, ma okazję podczas trwania kwarantanny porozmawiać o tej kwestii z szefem. Bierze w rękę młotek i wyrusza z parteru na 10 piętro. Nie będzie to łatwa przeprawa…

Korporacyjny horror, będący idealnym relaksem dla umęczonych pracowników. Opowieść o uczciwym urzędniku, który ogniem i mieczem rozprawia się z przełożonymi. Czyż to nie satysfakcjonujące? Nawet jeśli scenariusz roi się od głupot, na przykład kwestii tego czemu bohater mimo działania wirusa myśli tak trzeźwo, jednak luźny klimat pozwala przymknąć oko na niedoskonałości. A gdy już to zrobimy, czeka nas niezobowiązująca zabawa. Ściana śmierci między biurowymi boksami, walka kijami golfowymi, przebijanie płuc pistoletem na gwoździe. Któż przejdzie obojętnie obok takich atrakcji. A na deser Samara Weaving jako zadeklarowana fanka Motörhead. Mniam.

Maus (2017) reż. Yayo Herrero

Horror powojenny. Małżeństwo: Selema i Alex podczas podróży przez las w Bośni, zostają zmuszeni do pieszej wędrówki, z powodu awarii samochodu. Ona pochodzi z tych okolic, on jest niemieckim obywatelem. Na swej drodze natrafiają na pole minowe oraz dwóch miejscowych. Zwłaszcza Ci drudzy uświadomią bohaterom, że gdy wojna kończy się w podręcznikach historii, w ludziach może trwać jeszcze długo.

„Maus” absorbuje uwagę widza już dzięki samym zdjęciom. Operator umiejętnie tworzy długie, ruchome ujęcia, krążąc wokół bohaterów. Nie jest to bynajmniej efekt mody na „mastershoty”. Gdy trzeba cięcia pojawiają się szybko, zaś jeśli twórca chce dokładnie przyjrzeć się reakcjom bohaterów, po prostu pozwala kamerze orbitować wokół aktorów. Zero szpanerstwa, sto procent umiejętności, które przekładają się na jakość utworu, a jednocześnie sprawiają że budżetowe niedostatki nie mają większego znaczenia.

Sam film zaś jest gorzkim komentarzem na temat współczesnej Europy. Nie bez powodu bohaterowie są różnych narodowości, reprezentują skrajne postawy i tworzą kontrast. To wszystko zaplanowany obraz, który tylko chwilami idzie w stronę typowo gatunkowych rozwiązań. Fabuła zresztą nie jest jego mocną stroną, toteż dobrze że dryfuje raczej po metaforach, zgrabnie zawieszając świat między jawą, a snem. Napisałem snem? Poprawka: koszmarem.

Show yourself (2016) reż. Billy Ray Brewton

Zdarza się i tak na Splacie, że horrory nie są krwawe, ani brutalne. To ten przypadek. Bohaterem filmu jest Travis, który udaje się do leśnej chatki z urną swojego przyjaciela Paula. Zdruzgotany jego śmiercią, chce spędzić kilka dni w miejscu, które razem odwiedzali oraz rozrzucić prochy zmarłego po okolicy. Wspominanie przerywają (a może wręcz potęgują) dziwne zjawiska, mające miejsce w okolicy.

Brzmi jak sztampa, tym bardziej mnie ten film zaskoczył. Okazał się bowiem całkiem przemyślanym kinem spod znaku sundance. Większość filmu to mało istotne, ale naturalne rozmowy bohatera przez telefon, skype’a, Facebooka. Jednak każdy dialog jakoś buduje nam postać oraz został napisany tak by przeskoczyć banał typowy dla wielu opowieści o żałobie. Tutaj nowoczesne środki kontaktu są znakomicie użyte jako naturalny przekaźnik emocji. A te wybrzmiewają szczerze, bez zbędnej pretensji. Spytacie, gdzie w tym wszystkim horror? Jest, i to jaki. Musicie tylko wykazać się cierpliwością, a na pewno dopadnie was na końcu filmu.

Who’s watching Oliver (2017) reż. Richie Moore

Oliver jest niepełnosprawny umysłowo. Ten fakt zręcznie wykorzystuje jego matka. Uzależnia chłopaka od siebie, a gdy jest on jej zupełnie podległy, wysyła do wielkiego miasta. Tam ma za zadanie zwabiać do domu okoliczne kobiety by… gwałcić, torturować i zabijać podczas konferencji z mamą na skype.

Jakkolwiek dziwny to jest pomysł, należy docenić motyw manipulacji oraz fakt iż do jej wykorzystywania. Cały film to jednak koszmarne kuriozum. Nie wiadomo czy się śmiać czy płakać, gdy widzimy tortury przy akompaniamencie starszej pani krzyczącej „rżnij ją cholerny kretynie”. Postać matki mówiąca jednostajnym głosem ciąg przekleństw jest upiorną wizją, tylko że tym razem nie jest to zaleta, nawet dla horroru. Zaś gdy twórcy robią ze swojego dzieła komedię romantyczną jest już nieznośnie. Jakże bowiem mielibyśmy uwierzyć w romans rozgarniętej piękności i upośledzonego mordercy. Chyba tylko przez wzgląd na masę marnych pretekstów jakie stworzył scenarzysta. Nie polecam.

Dzień III (niedziela, 17 września)

Tego dnia najbardziej kaloryczną rzeczą jaką zjadłem była pięćdziesiątka wódki. Ale to nie dlatego, że w Lublinie nie ma gdzie zjeść, ani że jestem alkoholikiem. Szkoda mi było zwyczajnie marnować czas na wychodzenie gdziekolwiek, gdy atmosfera w Centrum Kultury zrobiła się tak gęsta. Przed seansami witały nas mordercze clowny, po wyjściu z sali zastawaliśmy worki ze zwłokami na korytarzu. Organizatorzy oraz goście festiwalu byli tak skorzy do rozmowy o horrorach, że nie chciało się przegapić nawet jednego ich zdania. I tak straciłem sporo nie przyszedłszy na pierwsze seans w ramach cyklu „dla dzieci”. Spytacie, co wtedy wyświetlono? Ano jeden z najstraszniejszych horrorów naszego dzieciństwa, „Akademię Pana Kleksa”. Ci, którzy byli na seansie, donoszą iż młodsze pokolenia były równie przestraszone. Ten film nadal działa.

Wracając do klimatu eventu, muszę przyznać, rozkręcił się na dobre. Tutaj już totalnie czuć miłość do gatunku. Ludzie chętnie dołączają się do rozmów, ochoczo pytają o następne wydarzenia festiwalu, z entuzjazmem przyjmują wszelkie inicjatywy między filmowe. Sam wkręciłem się w to wszystko tak bardzo, że… ostatecznie wylądowałem w worku na zwłoki. Jakimś sposobem jednak piszę tę relację, więc nie było to tak groźne doświadczenie, jak może się wydawać.

Filmy:

Ciała (Pieles) (2017) reż. Eduardo Casanova

Jakiś czas temu natknąłem się w internecie na film o dużo mówiącym tytule „Eat My Shit”. Zdegustowany obejrzałem trzyminutowy short o kobiecie, która urodziła się z odbytem miast ust i odwrotnie. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że jego autor jest uczniem Alexa de la Iglesii i zamierza przekuć tę historię na pełnometrażowy film. Tylko nazwisko opiekuna tej inicjatywy kazało mi w nią wierzyć. I ku memu zdziwieniu, udało się. Powstał dziwaczny film o deformacjach, opowiadający jednocześnie kilka historii, luźno ze sobą splecionych.

„Ciała” to złożona dyskusja o wyglądzie zewnętrznym. Choć nie tylko, bo ukazane tutaj niedoskonałości bohaterów, dotykają również ich sprawności fizycznej, bądź ogólnego poczucia wartości. Pojawia się tu nawet całkowicie zdrowy cieleśnie bohater, który jest przekonany, iż bez nóg żyłoby mu się lepiej. W tym świecie „niedoskonałości” każdy szuka siebie. A historia jest prowadzona niczym najbardziej zdystansowane filmy Almodovara. Należy jednak pamiętać, że Casanova ma jeszcze wulgarniejsze poczucie humoru. Spodziewajcie się jazdy po bandzie i nie zabierajcie jedzenia na seans. Film będzie można powtórnie obejrzeć na Splacie w najbliższy piątek.

The Night Watchmen (2017) reż. Mitchell Altieri


Wokalista punkrockowego bandu porzuca buntownicze życie i szuka pracy. Trafia do magazynu na obrzeżach, gdzie zostaje zatrudniony jako nocny strażnik. Życie mija tam bez większych trosk. Pracownicy biurowi nie wysypiają się, zostając na nadgodzinach, a tymczasem reszta załogi urządza sobie dowcipy, gra w karty, ogląda porno na monitorach. Do czasu, aż do zakładu trafia trumna z martwym clownem. Gdy okazuje się, że nieszczęśnik zginął w ojczyźnie Draculi, (co w praktyce oznacza, że wcale nie jest taki nieżywy na jakiego wygląda) jest już za późno… Rozpoczyna się pojedynek.

To komedio-horror, który zapewnił mi dużo dobrej zabawy. Wiele gagów jest udana, postaci sympatyczne, gra z konwencją jak należy. Sęk w tym, że to tak niezobowiązująca rozrywka, ułożona na schematach, iż ja niewiele z niej zapamiętam za kilka lat. Ponadto sporo tutaj też kloacznego humoru, a choreografia walk pozostawia wiele do życzenia. Dlatego jest to tytuł tylko dla zapalonych fanów gatunku.

Tragedy Girls (2017) reż. Tyler Macintyre

Tytułowe dziewczęta to Sadie Cunningham i McKayla Hooper (nazwiska nieprzypadkowe). Prowadzą profil na Facebooku, zajmujący się informowaniem innych o okolicznych morderstwach, które są dziełem sadysty z maczetą. Każda kolejna ofiara przynosi im większą popularność. Jednak czekanie na kolejne trupy nie przynosi tylu „like’ów” ile oczekują. Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Bohaterki łapią mordercę, więżą go w opuszczonym magazynie, a następnie przejmują jego inicjatywę, szatkując okoliczną młodzież.

Powiem wam wprost. To nie jest świeże, oryginalne, ani nawet zbyt rozgarnięte kino. To jak internet może być wykorzystywany w rękach slasherowego mordercy zobaczyliśmy już w serialowym „Scream”. Tam też znajdziemy całkiem fajny wgląd w świat współczesnych licealistów. „Tragedy Girls” mimo braku większych ambicji jest filmem, który odebrałem mega pozytywnie. Wszystko zasługa komponentów. Jest tu sporo nawiązań do klasyki („Halloween”, „Carrie”), jest bohater wychwalający europejski horror, pojawiają się mordy w rytmie przebojów Grimes i M.I.A. To cholernie dobrze ułożona rozrywka, z ładnie wyestetyzowaną przemocą oraz puentą jakiej zawsze przyklasnę. Warto zapolować na ten tytuł.

Trzecia część nocy (1971) reż. Andrzej Żuławski

Pełnometrażowy debiut Żuławskiego to jeszcze nie tak rozwrzeszczany film jak „Diabeł”, ale już dzieło spełnione. Opowieść o Michale, partyzancie, którego rodzina zginęła z rąk Niemców. Działając dla podziemia bohater jest pewnego dnia zmuszony do ucieczki. Trafia do mieszkania Marty, gdzie ukrywa się przed pościgiem, podczas gdy jej mąż zostaje pojmany przez żołnierzy. Kobieta zaczyna przypominać mu jego dawną miłość, a przeszłość powoli miesza się z teraźniejszością. Opętana wojną Polska jawi się jako senny majak, pełen krwi, przemocy i robaków.

Żuławski miesza plany czasowe, zaburza chronologię, poddaje wątpliwości rzeczywistość. To wszystko jest kontrolowane, przemyślane, daje się połączyć i wytłumaczyć. Ale dzięki formie film zyskuje. Jest czymś zupełnie nowym w ówczesnym kinie, poraża swą upiornością. Pojawienie się tego dzieła na festiwalu horrorów jest oczywiście zasadne. Jeśli na ekranie obserwujemy egzekucje małego chłopca na środku rynku, albo widzimy z bliska wszy karmiące się ludzką krwią. Mamy prawo mówić że groza wylewa się z filmu. Porażająca lekcja mroku.

Dzień IV (poniedziałek, 19 września)

Tego dnia pod Centrum Kultury pojawił się autobus w którym można było oddawać krew. Jak obiecuje Monika Stolat, nie zostanie ona użyta do efektów specjalnych, promujących festiwal. Jest to oczywiście akcja charytatywna, która idealnie komponuje się z profilem festiwalu. Jestem pełen uznania, że tak pożyteczny punkt programu się pojawił. Sam niestety nie mogę obecnie oddać krwi, ale jako krwiodawca doceniam, popieram, promuję.

Co do samego programu, pierwszym punktem tego dnia był wykład „Od killerki do fighterki. Wizerunek kobiet w kinie grozy”. Poprowadziła go Marta Płaza, pasjonatka horroru, absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa. Profesjonalnie zarysowała temat, zacząwszy od literackich motywów kobiecych, następnie przyjrzawszy się kinu niememu, a na współczesności skończywszy. Cały wykład oparto o bardzo znane tytuły, bez zbytniego analizowania ich sensu. Celem było raczej ogólne spojrzenie na same bohaterki, pogrupowanie ich, porównanie podejść do archetypicznych postaci. Niektóre części wykładu zostały ubarwione filmowymi fragmentami. To duży plus. Jestem pełen podziwu dla płynności przekazu autorki oraz cieszę się, że zwieńczono ją dyskusją z widzami. Choć muszę z bólem przyznać, że liczyłem na więcej ciekawostek i omówienia nieznanych mi perełek. Lecz moja to wina, za dużo oglądam. Marcie brawa się zdecydowanie należą.

Następnie udałem się na seans filmu Juliusa Ramseya, któremu towarzyszyło spotkanie z autorem. Przyznać muszę się do pewnej ignorancji z mojej strony. Zupełnie nie znam serii „Walking Dead” toteż nie traktowałem tego wydarzenia zbyt poważnie. Tym większe było moje zdziwienie, zobaczywszy pełną salę oraz sporo ludzi w koszulkach z motywem zombie. Po samym seansie, odbyła się rewelacyjnie przygotowana konferencja, w której uczestniczył nie tylko Julius Ramsey, ale również jego brat, Alston, zajmujący się scenariuszem. Panowie z pełnym szacunkiem odpowiedzieli na zarzuty dotyczące filmu, chętnie mówili o swoich inspiracjach, nie omieszkali napomknąć o telewizyjnej działalności. Była to rozmowa, z której ja, przypominam ignorant, dowiedziałem się informacji, na których niedobór cierpiałem. Fajna sprawa, mimo że film mocno mnie zawiódł. Ale o tym poniżej.

Filmy:

Midnighters (2017) reż. Julius Ramsay

Główni bohaterowie, pogrążone w kryzysach małżeństwo, wracając z sylwestrowej imprezy potrąca człowieka. Oboje są pod wpływem alkoholu, a ofiara wypadku (jak myślą) umiera. Podejmują decyzję o przewiezieniu do domu ciała, by wytrzeźwieć i dopiero potem zgłosić sprawę policji. Jak się szybko okazuje, mężczyzna wcale nie zginął na miejscu, dochodzi do szarpaniny w której mieszkająca z bohaterami Hannah (siostra głównej bohaterki) zabija mężczyznę. To dopiero początek ich kłopotów.

Umieszczony na małej przestrzeni thriller, opowiada o starciu charakterów. Fizycznym i psychologicznym również. W toku kolejnych złych wyborów postaci coraz mniej sobie ufają, jednocześnie podbijając stawkę. W końcu dochodzi do kolejnych brutalnych pojedynków. Problem w tym, że nic tu nie jest pomysłowe, kreatywne czy choćby angażujące. Postaci są z papieru, nie myślą, nie odczuwają, ślepo decydują o kolejnym ruchu. Zwroty akcji również do najmądrzejszych nie należą. W tym filmie większość rzeczy jest po prostu średnia, przez co jesteśmy w stanie to oglądać z przyjemnością, ale to żadna większa wartość. Sam Raimi podobną stylistykę rewelacyjnie wykorzystał w „Prostym planie”. Julius Ramsay nie potrafił zrobić nawet w połowie tak dobrej intrygi, z rodziną w tle.

Another Evil (2016) reż. Carson D. Mell

Dan jest malarzem, zajmującym się swoją pracą w domku letniskowym. Niestety pewnej nocy okazuje się, że mieszkanie jest nawiedzone. Pierwszy egzorcysta z jakim rozmawia, twierdzi że mamy do czynienia z przyjaznymi duchami, toteż nie ma sensu ich wypędzać. Dan nie ma zamiaru dzielić przestrzeni z kimkolwiek, prócz rodziny, toteż zasięga porady tajemniczego Osa. Ten stawia sprawę jasno- trzeba zapolować na niechcianych lokatorów. Obaj panowie zamykają się w domku letniskowym na tydzień i zaczynają łowy. A międzyczasie prowadzą męskie rozmowy z whisky w ręce.

Nie jest to typowy horror na wesoło. Mamy do czynienia z kinem offowym, w którym aktorzy prowadzą, w gruncie rzeczy, poważne rozmowy o życiu. Bywa to groteskowe, zabawne, ale dużo można z nich wynieść. Cały wątek nadnaturalny jest tylko dodatkiem do całkiem niezłego starcia osobowości. Film nie ma zaakcentowanych punktów zwrotnych, snuje się powoli, zapewniają sporo niegłupiej frajdy.

 

Dzień V (wtorek, 19 września)

Odpoczywanie ma to do siebie, że nawet je trzeba sobie urozmaicać, bo inaczej zacznie być męką, a nie odpoczynkiem. Tego dnia darowałem sobie filmy. Nie miałem ochoty na powtórne oglądanie „To” z 1990 roku. Pomimo, iż wiem ile straciłem. Choćby to, iż długie filmy zawsze były przygodą w kinie, a ten trwa ponad 3 godziny. Mimo wszystko ból nie jest tak duży, gdy się już widziało powyższe dzieło.

Na Splacie natomiast nie odpuściłem sobie wykładu, ściśle związanego z „To”. Marta Płaza tym razem przygotowała prelekcję na temat motywu clowna w horrorze. Jako, iż to dużo węższy temat niż kobiety w kinie grozy, był to wykład wnikliwszy. Nie tylko przyjrzeliśmy się poszczególnym tytułom, ale historii zawodu zwanego clown i powodom przez które jest często kojarzony ze strachem. Przyznać muszę, to już lekcja na której nie czułem się prymusem. Wielu rzeczy nie wiedziałem, a na samym wykładzie pojawiły się chyba tytuły wszystkich horrorów jakie posiadają clowny choćby na drugim planie. Oczywiście prelegentka pozwoliła sobie zilustrować przykłady materiałami wideo. Nie spodziewałem się, że można o czymś takim mówić przez godzinę, a tutaj jeszcze mówiono bardzo ciekawie. A dodatkową niespodzianką było pojawienie się na sali bohatera wykładu, który bez słowa przemieszczał się po sali. Jakby komuś teoria nie starczała, w praktyce można było się przekonać o grozie jaką niesie za sobą omawiany motyw.

Dzień VI (środa, 20 września)

Pora wrócić do sali kinowej. A na pierwszy rzut tego dnia poszło, aż 10 filmów. Mieliśmy okazję zobaczyć blok krótkometrażowy. Ciekawostką okazał się fakt, iż aż 4 z nich to polskie produkcje. Zaś sama organizatorka obiecała w przyszłym roku skupić się tylko na rodzimych dziełach w tej sekcji. Na pokaz przybyli twórcy jednego z filmów, „Jadłowstrętu”. Reżyserka, Katarzyna Babicz, okazała się zresztą przemiłą osobą, chętną by rozmawiać o najróżniejszym kinie. Co do samego pokazu, krótkometrażówki spełniły swoje zadanie, były różnorodne, ukazując oblicza horroru jak w kalejdoskopie. Najlepsza wydała się animowana „Less than human”, gdzie w ograniczonym czasie udało się twórcom opowiedzieć, o tym jak traktowano byłych zombie po wynalezieniu szczepionki. Oryginalny temat omówiono z dowcipem, a sama konwencja mockumentary użyta w animacji zrobiła swoje.

Zaraz po shortach odbył się wykład ściśle powiązany z ostatnim seansem tego dnia, „Koszmarem z ulicy wiązów”. Prowadzący, Damian Romaniak, opowiedział o wątkach onirycznych i komicznych w twórczości Wesa Cravena. Zasadniczo był to przegląd niemal całej filmografii autora „Ostatniego domu na lewo”. Oczywiście skupiający się na wskazanych motywach. Nie pominięto jednak choćby tematu postmodernistycznej zabawy, jaką w latach 90 fundował widzom Craven. Przyznać muszę, był to fachowy, bardzo wnikliwy wykład. Prowadzący chętnie wchodził w dialog z publiką, a ta doskonale znała temat. Samo omówienie „Koszmaru z ulicy wiązów” doskonale wprowadziło mnie w temat. Dzięki temu mogłem z jeszcze większą przyjemnością obejrzeć powyższy obraz. Pech chciał, iż seans dzieła Cravena był za darmo i znaleźli się na nim przypadkowi ludzie. Mam niestety alergię na komentujących i śmiejących się w nieodpowiednich momentach. Ale nawet to nie zepsuło mi widowiska.

 

Koszmar z ulicy wiązów (1984) reż. Wes Craven

Film legendarny. Historia grupki młodzieży, prześladowanej przez senne koszmary. Szybko okazuje się, iż sny w których widzą sadystycznego mordercę, są równie rzeczywiste jak wszystko wokoło. Dzieciaki, niezrozumiane przez rodziców, muszą podjąć samotną walkę z Freddym Krugerem, oszpeconym psychopatą grasującym po ich głowach.

Nie mam wątpliwości, że mamy tutaj do czynienia z jednym z najważniejszych horrorów w ogóle. Genialnych scen jest tu mnóstwo. Czy to kąpiel, czy moment, gdy Tina jest miotana po ścianach, czy groteskowy finał. Pamiętałem te sekwencje idealnie i przypomnienie ich sobie było olbrzymią przyjemnością. A sam obraz, mimo że kiczowaty, przerysowany, nieco zbyt efekciarski, ale kryje za sobą dziesiątki możliwości interpretacji. To krytyka mieszkańców przedmieść, to opowieść o konflikcie międzypokoleniowym, to również polityczny wgląd w to co zostało po „dzieciach kwiatach”. Jednocześnie fabuła broni się bez jakiejkolwiek symboliki, bo Craven zaprojektował świat, w którym morderca może dorwać Cię, gdy tylko zaśniesz. Walka z Krugerem, to walka z samym sobą, a konfrontacja jest nieunikniona. Nie da się unikać snu bez przerwy. W ten sposób uzyskano nieustanne poczucie zagrożenia. Spełniony horror, film oniryczny oraz teenage movie. Pozycja obowiązkowa.

Dzień VII (czwartek, 21 września)

Dzień rozpoczął się spotkaniem ze Stefanem Dardą, jednym z najpoczytniejszych pisarzy w historii polskiej literatury grozy. Przyznam, iż wstępnie miałem odpuścić sobie ten punkt programu. Jednak zupełnie nie miałem co robić po wymeldowaniu się z hotelu. Dlaczego chciałem przegapić taką okazję, spytacie? Zupełnie nie znam twórczości Dardy. Wydało mi się nie na miejscu, słuchanie o książkach, których nawet tytułów nie wymienię. Dobrze jednak się stało, iż o 16:00 przybyłem do biblioteki w Centrum Kultury. Rozmowa z pisarzem przybrała bowiem bardzo uniwersalną formę, zupełnie zrozumiałą nawet dla kogoś takiego jak ja. Dotyczyła bowiem procesu twórczego. Stefan Darda najczęściej opowiadał o pracy pisarza, swoim życiu, przeszłości i przyszłości. Okazał się to fascynujący wgląd w świat artysty, jako zawodu. Gdzieś w tle pojawiły się motywy fabularne jego książek, lecz na tyle ogólnikowo potraktowane by mnie zachęcić, ale nie wyręczać samych utworów. Z ciekawych rzeczy, mogłem się choćby dowiedzieć, gdzie autor umiejscawia akcję. Najczęściej są to regiony, po których często się przechadzałem. Tym ciekawiej będzie sięgnąć po jego dokonania po takim spotkaniu.

Następnymi elementami harmonogramu były dwa seanse: „Happy Hunting” oraz jeden z najbardziej przeze mnie oczekiwanych, czyli „seans niespodzianka”. Z jednej strony, bardzo byłem ciekaw co takiego wyświetli Monika, ale z drugiej nie śmiałem nawet pytać. Za bardzo lubię niespodzianki. Gdy na ekranie w końcu pojawił się napis „Krzyk”, na sali rozległy się brawa. Ten wybór był strzałem w dziesiątkę. Czy może być coś lepszego na festiwalu kina grozy, niż metahorror podsumowujący reguły gatunku. Dla mnie była to zresztą potrzebna powtórka, gdyż nie byłem świadom jak świetny to film. Dopiero powtórka uzmysłowiła mi jak istotne są tu wszystkie motywy, wyliczając każdą linijkę dialogu. Świetny wybór.

Po seansie odbyła się impreza taneczna w rytmach synthwave i stylówce lat 80. Niestety musiałem już opuścić festiwal. I nie mówię tu frazesami. Serio, chętnie bym potańczył z zombies, do szlagierów z horrorów. Jednak obowiązki zawodowe mnie wzywały i po krzyku musiałem wsiąść w samochód, odpuścić Lublin. Wyjechałem z miasta w idealną pogodę dla takiego wydarzenia, czyli przedzierając się przez gęstą mgłę. Event uznaję za niezwykle udany i na pewno podsumuję go w najbliższym czasie podcastem.

Filmy:

Happy Hunting (2016) reż. Joe Dietsch, Louie Gibson

Alkoholik, nieudacznik i włóczęga Warren Novak, dowiaduje się o istnieniu córki, którą niegdyś spłodził z pewną Meksykanką. Sprzedaje gangsterom trefny towar, pakuje graty i wyrusza na południe. Zatrzymuje się w małym teksańskim miasteczku słynącym z zamiłowania do polowań. Jak można się domyślić, mieszkańcy nie urządzają ich jedynie na zwierzęta.

Motyw survivalu połączony jest tu z satyrą na amerykańskie środowiska myśliwskie. W obiektywie twórców, często zresztą ścierają się światopoglądy, a antagoniści, co ciekawe, zadają sobie pytanie „czy to co robimy jest słuszne”. Nie jest to może wnikliwy głos na temat stanu politycznego USA, lecz na tyle celny, że można z niego coś wyciągnąć. Zaś jako krwawa jatka, „Happy Hunting” spełnia się przede wszystkim. Razi tylko ilość posoki przelanej w formie… CGI. Niestety, często autorzy posiłkują się nim, a nie efektami gore. Szkoda, bo to niestety widać, aż za bardzo.

Krzyk (Scream) (1996) reż. Wes Craven

Morderstwo Casey Becker rozpoczynające film jest potrójnym symbolem. Oznacza koniec pozornego spokoju w miasteczku Woodsboro. W końcu tajemnice miejscowości wychodzą na wierzch wraz z wnętrznościami dziewczyny. To także hołd dla „Psychozy”, jako że topowa aktorka, Drew Barrymore,  zostaje zadźgana już na wstępie filmu, mimo że liczymy, iż zostanie główną bohaterką. W końcu to także jeden wielki zlepek motywów kina grozy. Pojawia się tu nawet quiz z pytaniami ich dotyczącymi. Genialny wstęp do genialnego dzieła.

„Krzyk” to jedno z czołowych osiągnięć slashera, jednocześnie stanowiący jego pastisz. Zasady rządzące kinem są tu przedyskutowane, a jednocześnie nie umniejsza się im. Craven tak samo chętnie naśmiewa się z ukochanego gatunku, co wykorzystuje go by przerażać. To jego miecz obusieczny. A zarazem jedno z najważniejszych, jeśli nie najważniejsze dzieło. Trzeba znać.