Czarny korzeń, kruchy ród – recenzja filmu „Złotokap”

Unnar jest synkiem mamusi. Kieszonkowe, wspólne obiadki, coroczny wypoczynek na Costa del Sol. Unnar się zakochał. Burza kasztanowych włosów, sarnie oczy i pokłady empatii zdolne stopić lodowiec. Problem w tym, że Unnar ma 39 lat, a jego wybranka to Polka podcierająca tyłki starcom. Mamusia nie jest zachwycona. A na dodatek ministerstwo chce wyciąć jej ukochane drzewko.

Największą radością Indíany (Sigrún Edda Björnsdóttir), bohaterki najnowszego filmu Ragnara Bragasona, jest nagradzany złotokap – drzewo ozdobne obsypane kwiatami o barwie drogocennego kruszcu – będący klejnotem osiedlowego ogródka. Indíana ma jeszcze syna Unnara (Hallgrímur Ólafsson), którego całe życie ratowała przed światem, był bowiem chorowity, jak to często bywa w przypadku wcześniaków. Unnar tymczasem został ratownikiem górskim, wzbudzając w kobiecie obawy właściwe nadopiekuńczym samotnym matkom. Pewnego dnia w poukładane życie dwójki bohaterów wkracza Polka Daniela (Karolina Gruszka), wykwalifikowana pielęgniarka i zdolna adeptka ratownictwa. Mimo optymizmu przyjaciółki Jóhanny (Halldóra Geirharðsdóttir) Indíana czuje, jak nad jej światem zbierają się burzowe chmury. Na domiar złego w świetle nowych przepisów złotokap okazuje się obcym najeźdźcą i trzeba się go pozbyć. W takich warunkach utrzymanie rodzinnej równowagi powoli staje się niemożliwe.

Konstrukcja scenariusza nieprzypadkowo nasuwa skojarzenia z teatrem – Złotokap jest ekranizacją cieszącej się ogromną popularnością oraz uznaniem debiutanckiej sztuki Ragnara Bragasona pod tym samym tytułem z 2012 roku. Islandczyk precyzyjnie i skutecznie wykorzystuje sceniczny rodowód historii: akcja, choć rozciągnięta w czasie na kilka miesięcy, jest wartka i oparta na mocnych dramaturgicznych punktach węzłowych, dynamiczne relacje między pełnokrwistymi bohaterami w dużej mierze zbudowano na naturalnych dialogach, a nieoczywisty finałowy akcent zamiast uspokajać dorzuca oliwy do ognia, prowokując do refleksji. Choć z prawie dwugodzinnego metrażu można by z powodzeniem odjąć kilka minut, wyostrzając tym samym dramaturgię, to większość scen jest zasadna, a żadne zbędne triki nie odwracają uwagi od przebiegu głównego wątku.

Kino wystarczająco często opowiada o spóźnionej miłości niespodziewanie dotykającej pogrążonego w bezpiecznej rutynie czterdziestolatka, by wywrócić jego świat do góry nogami. Całkiem niedawno podobnymi życiowymi zawirowaniami zajmował się Dagur Kári w Fúsim. O trudnych relacjach syna z matką powiedział co nieco Friðrik Þór Friðriksson w Mammie Gógó, a także Duńczyk Mads Matthiesen w Misiaczku. To temat ryzykowny, mogący z łatwością zapędzić twórcę w ślepy zaułek nadmiernych wzruszeń i błahych życiowych mądrości okraszonych wytartymi cytatami lub – co gorsza – tandetnego realizmu magicznego. Bragason zręcznie przeskakuje te pułapki dzięki sile groteski i czarnego humoru, a relacja Unnara z jego apodyktyczną rodzicielką Indíaną, ograniczona niemal wyłącznie do czterech ścian mieszkania, jest jedynie elementem większej układanki, której wszystkie kawałki widz może ułożyć dopiero pod koniec seansu.

Ragnar Bragason od początku kariery z lubością przechadzał się po zaniedbanych peryferiach swojej ojczyzny, nawet gdy wydawało się, że cała Europa chce słuchać Björk i Sigur Rós, kontemplując majestatyczne piękno gejzerów i lodowców, a do nordyckiego raju przybywały wielotysięczne rzesze pracowników z byłego bloku wschodniego. W pokryzysowej stagnacji gospodarczej dotykanie bolących kwestii uwierało jakby mniej (sztuka miała premierę w 2012 roku, gdy Islandia dopiero zaczęła wychodzić z ekonomicznej zapaści), jednak w momencie premiery dylogii Dzieci i Rodzice (2006-2007) rodacy zarzucali jej autorowi epatowanie skrajnościami oraz wynajdywanie problemów tam, gdzie ich nie ma. W tych dwóch docenionych za granicą obrazach Islandczyk realistycznie opowiadał o problemach mieszkańców reykjavíckiego blokowiska: jednego z miejsc, których nie pokazuje się turystom. Następnie w trzech serialach i filmie kinowym przyglądał się ekscentrycznemu panu Bjarnfreðarsonowi, a w kolejnym dziele – muzycznemu buntowi nastoletniej metalówy na głębokiej prowincji osaczającej smutnych ludzi.

W Złotokapie Bragason powraca do Breiðholt – tej samej dzielnicy Reykjavíku, co w Dzieciach i Rodzicach – by ukazać problemy wciąż obecne, choćby marginalnie, w islandzkim społeczeństwie: nadużywanie państwowej pomocy, społeczne pasożytnictwo, chroniczne bezrobocie, samotność, deprymującą tęsknotę za prostszą przeszłością. Niegojące się rany, pokoleniowe traumy i psychologiczne skazy, z którymi ciężko żyć, lecz bez których wydaje się, że żyć nie sposób. Te fantomowe bóle ukazane na przykładzie jednej rodziny obserwujemy oczyma Danieli, mieszkającej w Islandii Polki (imigranci znad Wisły stanowią ponad 5% mieszkańców tego wyspiarskiego kraju). Perspektywa Danieli umożliwia trzeźwy ogląd sytuacji, przynosząc potrzebny oddech komizmu (językowego i sytuacyjnego) oraz promyczek nadziei, bo przecież z podobnymi problemami zmagają się także ludzie w innych zakątkach globu.

Bragason nie ocenia swoich bohaterów, nie potępia ich życiowych wyborów, a jednocześnie nie łagodzi portretowanego środowiska: są momenty, gdy można uronić łzę, ale też zdrowo się poirytować słowami i postępowaniem postaci. Z drugiej strony, poznanie przyczyn ich działań nie pozwala ich jednoznacznie potępić, skłania za to do kibicowania (niemożliwemu) związkowi Unnara i Danieli, a nawet roześmiania się z narodowych uprzedzeń i obłudnego szowinizmu. Islandzki twórca pokazuje bowiem swoich rodaków z trzeźwym dystansem, a oni najwyraźniej potrafią się z siebie śmiać, skoro sztukę obejrzało aż 9% mieszkańców kraju.

Złotokap pozostaje historią niesioną na barkach wyrazistych postaci i to dynamika ich relacji napełnia życiem poruszane problemy. Całe szczęście, że reżyser zaufał aktorom z teatralnego pierwowzoru, którzy rozumieją swoich bohaterów i potrafią sprawić, by pewne wyolbrzymione cechy nie przysłoniły psychologicznego prawdopodobieństwa ich konstrukcji. Sigrún Edda Björnsdóttir jako Indíana jest wprost wyśmienita, złożone sprzeczności spajając w jedną, żywą personę. Hallgrímur Ólafsson pozostaje niestety w cieniu ekranowej rodzicielki. Płomiennowłosa Daniela (w teatrze grana przez islandzką aktorkę) w interpretacji Karoliny Gruszki promieniuje entuzjazmem, a dezorientację i zaskoczenie szybko przekuwa w pozytywne działanie. Szkoda tylko, że sam związek dwóch tak odmiennych postaci nie wydaje się prawdopodobny. Drugi plan zagarnia dla siebie przeurocza postać sąsiadki Jóhanny (Halldóra Geirharðsdóttir, czyli kobieta, która idzie na wojnę). Zapada w pamięć także epizod Margrét Helgi Jóhannsdóttir (laureatki Eddy za role w Aniołach wszechświata Friðrika Þóra Friðrikssona i Wulkanie Rúnara Rúnarssona).

Zastosowanie improwizacyjnej metody prowadzenia aktorów i pisania scenariusza, wypracowanej przez Johna Cassavetesa i Mike’a Leigh, w połączeniu z modną, choć niekoniecznie potrzebną audiowizualną stylizacją na Nowe Hollywood lat 70., nie przysłania pewnych podobieństw do rodzinnych tragedii autorstwa Baltasara Kormákura (Morze) czy nawet – ze względu na wyczucie groteski, społeczną wrażliwość, zbliżone poczucie humoru oraz tendencję do nagłego podkręcania akcji po chwilach usypiającego czujność spokoju – do neo-kitchen sink dramas Bena Wheatleya (Down Terrace i Happy New Year, Colin Burstead). Innym skojarzeniem może być spływająca krwią sąsiedzka tragikomedia W cieniu drzewa Hafsteinna Gunnara Sigurðssona (nasza recenzja TUTAJ). Choć widać nawet pewne podobieństwa fabularne – na czele z drzewem, którego losy stanowią alegorię więzi między bohaterami – to Bragason śmielej korzysta z całej palety uczuć i nastrojów, miesza barwy w mgnieniu oka, uzyskując efekt bardziej zniuansowany niż operujące przede wszystkim czarnym humorem W cieniu drzewa. Warto wspomnieć, że oba filmy są koprodukcjami islandzko-polskimi współfinansowanymi przez PISF. W przypadku Złotokapu Polacy odpowiadają za montaż, dźwięk, wykonanie muzyki oraz postprodukcję i trzeba przyznać, że wywiązali się ze swych zadań bez zarzutu.

Jednocześnie Złotokap to film przystępny, nie tak szarżujący i hermetyczny jak dokonania Wheatleya. Z całą pewnością daleko mu do cynicznie chłodnego europejskiego „snuja” czy bezpiecznie kojącego dodatku do lampki wina po męczących wojażach po centrum handlowym. Wpisuje się raczej w nurt islandzkiego kina lubiący prowokować, wyśmiewać, może trochę przerysowywać, mieszać gorzki realizm z groteską, by ukazać nam niewygodną prawdę o nas samych. Reżyser dba o klarowny przekaz, nie eksperymentuje z formą, jednak realizuje konsekwentną wizję w sposób pewny i zdyscyplinowany. Umiejętnie rzuca światło na aspekty ludzkiej osobowości oraz społecznych interakcji, które wolelibyśmy – choć nie powinniśmy – ukrywać. Siedząc w przydomowym ogródku, rozkoszując się złotymi kwiatowymi girlandami muskanymi wieczorną bryzą, łatwo bowiem zapomnieć, że ozdobny złotokap jest rośliną trującą. A rodzina może być zarówno spokojnym azylem, jak i toksycznym środowiskiem, lecz mało kto potrafi bez niej żyć.

Wojciech Koczułap
Wojciech Koczułap

Złotokap

Tytuł oryginalny: Gullregn

Rok: 2020

Gatunek: dramat, komedia

Kraj produkcji: Islandia / Polska

Reżyseria: Ragnar Bragason

Występują: Sigrún Edda Björnsdóttir, Hallgrímur Ólafsson, Karolina Gruszka i inni

Dystrybucja: Madness

Ocena: 3,5/5