Wycieczka do muzeum – recenzja filmu „Żeby nie było śladów”

Tegoroczny festiwal w Gdyni niezależnie od rezultatów upłynie pod znakiem lat 80., bowiem aż cztery konkursowe filmy rozgrywają się w tej dekadzie. Daje to dość wyjątkową okazję do porównań i analiz strategii twórczych. Największe oczekiwania i emocje przed pokazami wzbudzał nasz oscarowy kandydat Żeby nie było śladów, zwłaszcza, że jako jedyny polski film w ostatnim roku dostał się do konkursu głównego zagranicznego festiwalu. Czy druga fabuła Jana P. Matuszyńskiego udźwignęła ten ciężar?

Polskie kino przyzwyczaiło nas już do tego, że pięknie wygląda. Dzięki wyjątkowo silnej pozycji operatorów w naszej krajowej branży oraz świetnym szkołom w Łodzi i Katowicach nawet bardzo niszowe czy nieudane polskie filmy często wyglądają dużo lepiej niż ich zagraniczne odpowiedniki. Dodatkowo nasi scenografowie, kostiumografowie, charakteryzatorzy i producenci wielokrotnie już zachwycali pieczołowitością oddania realiów PRL-u, w filmach takich jak Bogowie czy Jestem mordercą. To wszystko sprawia, że wymagania, jakie stawiamy pod tym względem naszemu kinu, są wciąż coraz wyższe. I pod względem produkcyjnym Żeby nie było śladów nie tylko sprostało wyzwaniu, ono przeskoczyło poprzeczkę z przewyższeniem umożliwiającym zrobienie salta w powietrzu. To bez dwóch zdań najbardziej dopracowany i imponujący polski film o czasach minionego ustroju. 

Pietyzm odwzorowania przestrzeni i opowiadania historii rekwizytami i kostiumami, jaki Matuszyński pokazał już w Ostatniej rodzinie, tu zostaje wyciągnięty poza ciasne ramy ursynowskiego mieszkania i rozciągnięty na skalę całej stolicy i jej przyległości. W rodzimym kinie zaczęła panować moda na wykorzystanie w przestrzeni diegetycznej filmów z danej epoki dla oddania realizmu świata przedstawionego.. Istotną rolę w scenariuszu Najmro pełniła Klątwa Doliny Węży Marka Piestraka, zaś w Żeby nie było śladów pojawia się Wilczyca tego samego reżysera oraz co najmniej dwukrotnie Czas Apokalipsy Francisa Forda Coppoli (którego obecność niewątpliwie stanowi nawiązanie do słynnego zdjęcia Chrisa Niedenthala z grudnia ’81). Warszawskie ulice, siedleckie osiedle, zadymione mieszkania i przytłaczające skalą budynki partyjne filmowane na taśmie 16mm przez Kacpra Fertacza, stałego współpracownika Matuszyńskiego, wydają się wręcz wyrwane z epoki. Nawet prześwietlenie niektórych kadrów czy problemy z kolorami zdają się uzupełniać doświadczenie zaglądania w ożywioną przeszłość. Nie brakuje tu całkiem udanych zabiegów, takich jak kontrastowanie nerwowych i kręconych z ręki scen z udziałem solidarnościowców ze stabilnymi ujęciami, często z dołu, towarzyszącymi spotkaniom pezetpeerowców.

Wrażenie tego animowania kart historii dopełniają świetne charakteryzacje Poli Gruźlińskiej (wcześniej m.in. Ciemno, prawie nocNASZA RECENZJA, czy serial Król), za sprawą której Aleksandra Konieczna wręcz przemienia się w owianą złą sławą polityczną prokuratorkę Wiesławę Bardonową, a Sandra Korzeniak jest nie do poznania jako pogrążona w żałobie Barbara Sadowska. 

Niestety, ten medal ma też drugą stronę. W debiutanckiej Ostatniej rodzinie Matuszyński dokonał czegoś wyjątkowego w skali polskiego kina. Stworzył prawdziwie artystyczną biografię; zamiast skupiać się na ekranizowaniu encyklopedycznej notki tchnął życie w historyczne postaci. Efektem tego powstał prawdopodobnie najwybitniejszy film III RP, produkcja zapadająca w pamięć również dlatego, że absolutnie niewymagająca jakiegokolwiek zainteresowania Beksińskimi, stojąca na własnych nogach jako opowieść o wszechogarniającej samotności. Ostatnią rodzinę, dwugodzinną podróż przez kilka dekad PRL-u i kilka dekad ludzkiej egzystencji, napisał Robert Bolesto, jeden z najwybitniejszych polskich scenarzystów, autor Serca miłości czy Córek dancingu. Bolesto tworzył tekst, wychodząc od konceptu, od idei, i szukając poetyki, a nie starając się umieścić w pierwszej kolejności jak najwięcej informacji i uczynić to znośnym dla widza. Pod tym względem Żeby nie było śladów bardzo daleko do debiutanckiego arcydzieła Matuszyńskiego, dużo lepszym porównaniem wydaje się inna kinowa adaptacja głośnej sprawy o nadużyciu władzy przez policję i prokuraturę, czyli zeszłoroczne 25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy (NASZA RECENZJA). W obu przypadkach narracja i forma filmowa zostają postawione w służalczej pozycji względem głośnej historii, która sama w sobie ma działać na widzów.

Kaja Krawczyk-Wnuk, która na swoim koncie do tej pory miała jedynie bardzo nieudany Polot (NASZA RECENZJA) i seriale TVN (Prawo Agaty i Prosto w serce) podjęła się próby przełożenia nagradzanego i bestsellerowego reportażu Cezarego Łazarewicza na język kina. Jak dowiedzieliśmy się z konferencji prasowej po gdyńskiej premierze filmu, pierwotnym pomysłem Matuszyńskiego na tę historię była kameralna opowieść o dramacie matki, której dziecko zginęło, sprawcy mordu są znani, lecz sprawiedliwość nie chce ich dosięgnąć. Niestety, Krawczyk-Wnuk oraz producenci Aneta Hickinbotham i Leszek Bodzak mieli wyprowadzić go z tego pomysłu i zasugerować „pokazanie całej skali mechanizmu”. W efekcie otrzymaliśmy opowieść o wszystkim i niczym, która nie daje widzowi absolutnie żadnego powodu, by chcieć jej poświęcić niemal trzy godziny życia.

Sprawa Grzegorza Przemyka jest bardzo paradoksalna i stanowi prawdopodobnie największy dowód rozpadu instytucjonalnego schyłkowego PRL-u. Akt bezsensownej policyjnej przemocy, tak banalnej i codziennej dla wszelkiego rodzaju jednostek siłowych (co tydzień się wszak słyszy o policyjnych morderstwach w USA czy Wrocławiu), przez fatalne zarządzanie kryzysowe urósł do miana męczeńskiego symbolu „krwawego reżimu”. Problemem Żeby nie było śladów jest jednak to, że  film nie opowiada o matce, która straciła dziecko; nie opowiada o politykach, którzy przez wewnętrzne rozgrywki i ambicje tworzą z niczego paliwo dla opozycji; nie opowiada nawet o chłopaku, któremu na jego oczach milicja skatowała przyjaciela; ani o małomiasteczkowej rodzinie, której do ułożonego życia nagle wpycha się polityczna afera. To film, który porusza te wszystkie tematy i wiele więcej, ale żadnemu z nich nie daje uwagi. Jak głosi stare powiedzenie: jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Wbrew ambitnym zapowiedziom Matuszyńskiego, Żeby nie było śladów nie jest filmem o żadnych mechanizmach, chociaż oczywiście pokazano tu zarówno bezduszny aparat państwowy niszczący szarych ludzi, jest jakiś zalążek opowieści o wypaleniu jednostek zmuszanych do ciągłej walki, czy nawet wzmiankowana zostaje systemowa homofobia.

Chociaż Żeby nie było śladów nie zawsze trzyma się historycznych faktów (wszak np. główny bohater Jerzy Popiel, grany przez Tomasza Ziętka, to postać fikcyjna), jest to produkcja bardzo rzetelna, jeśli chodzi o opowiadanie o śmierci Grzegorza Przemyka i późniejszy proces pokazowy. Problem w tym, że to nie jest film. To raczej rozciągnięta do gigantycznych rozmiarów, najdroższa i najbardziej pieczołowicie wykonana w historii rekonstrukcja zdarzeń na potrzeby programu Wołoszańskiego czy innego dokumentu. Najgorsze jest to, że są tu całe sekwencje wiodące całkowicie donikąd, jak na przykład kilka minut poświęcone na to, by pokazać, że SB montuje podsłuchy w domu państwa Popielów, a następnie ich nasłuchuje. Można by pomyśleć, że te pluskwy będą ważne, że Jurek lub jego rodzice zostaną skonfrontowani z tym, że SB-cja zna każde ich słowo. No ale nie, temat podsłuchów nigdy więcej nie wraca. Strzelba zostaje zawieszona na ścianie i zapomniana na wieki.

Także bohaterowie zostają w scenariuszu potraktowani instrumentalnie. Żadna z postaci, może poza granym przez Jacka Braciaka ojcem Jurka, nie zostaje tu rozwinięta, nie otrzymuje żadnej drogi do przejścia. Nawet jeśli dokonują nagłych wolt lub zmieniają swoje zachowanie, to dzieje się tak z potrzeb dramaturgicznych, a nie jakiejkolwiek podbudowy charakterologicznej.  To wszystko sprawia, że bardzo trudno ocenić aktorów, bo ci albo akceptują fakt, że nie mają absolutnie żadnej roli do zagrania (Ziętek, Grochowska, Więckiewicz), albo uciekają w szarżę, ocierając się ogranice pastiszu, która jednak wpycha jakiekolwiek życie w ten gabinet figur woskowych i dzięki temu pozytywnie zapada w pamięć (Konieczna, Korzeniak, Bobik).

Żeby nie było śladów to dzieło, które pozostawia po sobie niestety głównie rozczarowanie tym, czym nie jest. To mógł być film wybitny, mógł stać się symbolem epoki –  tej, co była, i tej, co jest – zwłaszcza że zeitgeist bardzo sprzyja tematowi policyjnej przemocy i jej systemowego ukrywania. Bo operator Kacper Fertacz, scenograf Paweł Jastrzębski, kostiumografka Małgorzata Zacharska, kompozytor Ibrahim Maalouf czy charakteryzatorka Pola Guźlińska wykonali genialną pracę. Niestety, wszystko pogrzebał okropny scenariusz, pozbawiony myśli przewodniej, a także brak zdecydowanej interwencji reżysera i montażysty, by całość skrócić i odciążyć. By zamiast pomuskać milion wątków, faktycznie spróbować coś opowiedzieć. No ale, szkoły i tak pójdą, więc misja chyba wykonana. Szkoda tylko sztuki. 

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Żeby nie było śladów

Rok: 2021

Gatunek: historyczny, polityczny

Kraj produkcji: Polska

Reżyseria: Jan P. Matuszyński

Występują: Tomasz Ziętek, Sandra Korzeniak, Jacek Braciak i inni

Dystrybucja:  Kino Świat

Ocena: 3/5