Wywiad z Bartkiem Balą, reżyserem filmu „RÓJ”

11 maja na stronie filmroj.pl premierę będzie miał RÓJ, debiut reżyserski Bartka Bali z Romą Gąsiorowską i Erykiem Lubosem w rolach głównych. O twórczych inspiracjach, ograniczeniach, wyważaniu drzwi finansowania filmów w Polsce, wolności oraz sztuce samej w sobie z reżyserem rozmawiała nasza redaktorka, Agnieszka Pilacińska.

Agnieszka Pilacińska: Już za chwilę odbędzie się premiera Twojego pełnometrażowego debiutu. Jak się czujesz z tą świadomością?

Bartek Bala: Z jednej strony towarzyszy temu duża ekscytacja. To zabrzmi trochę jak banał, ale siłą rzeczy, jeśli coś jest ze mną przez tak długi czas, to związane są z tym i silne emocje, i mimo wszystko też chęć zdjęcia tego z siebie. Jest to dla mnie wielka rzecz, ale z drugiej strony ta wielka rzecz waży i obciąża mój „kręgosłup”. Wiedziałem, że to będzie film w pewnym sensie odważny, mogący spotkać się z różnym odbiorem. Natomiast po pierwszych pokazach czuję się coraz lepiej, bezpieczniej. Wchodzę może nie w strefę komfortu, bo to za duże słowo; komfort nie jest dobry w tym wszystkim, ale czuję się coraz bezpieczniej. Kolejny mały ciężarek spadł ze mnie, kiedy podzieliłem się gotowym obrazem z aktorami. Widziałem ich zadowolenie i dumę z filmu – to cieszy, napawa radością, bo czuję dużą odpowiedzialność, przede wszystkim za tych młodych ludzi, którzy musieli mi zaufać. Oczywiście pracowaliśmy także z dwójką dojrzałych aktorów, ale oni niejedno przeszli. Siłą rzeczy najbardziej martwiłem się o Antoninę i Adama – chciałem się nimi zaopiekować zarówno na poziomie psychologicznym, jak i samej pracy na planie. Mam wrażenie, że ta opieka się udała. Chciałbym realizować z nimi kolejne projekty.   

Myślę, że szczególnie dla Antoniny to było duże wyzwanie, zwłaszcza ze względu na rozwój wydarzeń w drugiej części filmu. Zaczynałeś od wideo-artu. Jak wyglądała Twoja droga do fabuły?   

Ta droga była z jednej strony długa, z drugiej wiek 34 lat zdaje się dobry na debiut, z racji nabierania doświadczenia, raz warsztatowego, dwa życiowego. Głównie życiowego. Jako nastolatek – dyplomatycznie rzecz ujmując – nie odnajdywałem się w tym świecie. Musiałem zmienić szkołę i tak trafiłem na moją wychowawczynię języka polskiego, która dostrzegła  w tym buntowniku człowieka mającego coś do powiedzenia. Przy niej zacząłem dorastać twórczo – na początku wystawiając spektakle, potem przechodząc do filmu dzięki warsztatom, na które zabierała nas w weekendy. Sztuka w tamtym czasie stała się dla mnie mikroterapią, pomogła w odnalezieniu sensu.  

Następnie studiowałem grafikę, ale cały czas chciałem robić filmy. Tworzyłem eksperymentalne wideo, łączące różne płaszczyzny, głównie poetycką z formalną. Przenosiłem na ekran wiersze moje bądź innych autorów. Były w tym inspiracje Royem Anderssonem: ten sposób kadrowania czy kreacja świata były dla mnie bardzo istotne. Nie mówię nawet o strukturze malarskiej, ale o jego paradoksie struktury obrazu, tak przestrzennej jak na ten sposób kadrowania. Moje prace nie były jednak abstrakcyjne, zawsze miały w sobie jakąś historię – to dla mnie ważny element do dziś. Marzyłem wtedy o studiowaniu reżyserii, ale hołdowałem też zasadom starej szkoły, żeby najpierw skończyć inny kierunek, przygotowujący do tego najważniejszego. Nie wiem, czy to była dobra decyzja, czy zła, bo ostatecznie na reżyserię się nie dostałem. Śmieję się jednak, że uczyłem się od mistrzów, bo czytałem wtedy dużo książek. 

Ponowne zdawanie porzuciłem ze względów prywatnych. Bardzo szybko musiałem stać się samodzielny i utrzymywać moją rodzinę. Pojawiła się więc we mnie wielka chęć robienia tego po swojemu i trochę za własne pieniądze, własnym sumptem. I to się utrzymuje do dzisiaj. Mimo że chciałbym korzystać z dotacji i nie jestem ich przeciwnikiem, patrząc na moje doświadczenia, staraliśmy się to robić własnymi rękoma.

Dobrze, że o tym mówisz. W materiałach dotyczących ROJU często podkreślacie, że jest to film tworzony wspólnie, przez społeczność. Jak do tego doszło?

Zostaliśmy oczywiście do tego zmuszeni. Początkowo pracowałem z Wiesławem Łysakowskim, producentem, zainteresował się scenariuszem. Bardzo się ucieszyłem, bo to doświadczony producent, zrobił znakomite filmy, jak Chce się żyć czy filmy Jana Jakuba Kolskiego, więc poszedłem za nim. Próbowaliśmy w PISF-ie otrzymać dotację i niestety odpadliśmy w ostatnim etapie. Trochę normalka. Można by znowu składać, składać, składać, aż się uda. Po tym zadzwonił do mnie Jan Komasa i powiedział, że muszę ten film zrealizować. I on mnie zmotywował, żeby pójść inną drogą, może nie jednoznacznie mówiąc, żebym szukał innych sposobów finansowania, ale żebym się nie poddawał. To był dla mnie bardzo ważny moment, jego wsparcie pomogło naładować akumulatory. Właśnie wtedy poznałem Łukasza Siódmoka, doświadczonego przedsiębiorcę, wizjonera, z którym wspólnie zadecydowaliśmy, że zrobimy ten film. On wtedy zaczął szukać klasycznego, dużego inwestora, który wszedłby z pieniędzmi i umożliwił rozpoczęcie produkcji. 

Po pewnym czasie, z jego doświadczeń i rozmów wyszło, że może niekoniecznie to jest dobry pomysł, bo ktoś może zacząć wpływać na kształt filmu, żeby np. był bardziej komercyjny. Wtedy na mapie pojawił się Paweł Komar, ówczesny prezes Crowdway.pl i zaczął rozmawiać z Łukaszem na temat crowdfundingu. W tamtym czasie kojarzył się on nam ze zbieraniem pieniędzy w zamian za nagrody, nie było to zatem nic, co mogłoby nam przynieść realne finansowanie, stąd nasz sceptycyzm. Ale kiedy pokazał nam konkretne przykłady start-upów, które w ten sposób się budowały, zaczęło to nabierać realnych kształtów. A jeśli coś jest pierwsze, ma handicap tego, że jest wyjątkiem –  widzieliśmy w tym szansę. To było ogromne ryzyko, bo, dysponując tylko scenariuszem, wystawialiśmy się na dużą próbę w branży, przed mediami, na opinię publiczną, co mogło przynieść różny efekt. Ale wszystko przebiegło pomyślnie. Oczywiście wiązało się to z bardzo wieloma rzeczami – dziś opowiada się o tym w jednym zdaniu, ale to była wyczerpująca droga. 

Gdyby nie nasze tworzone latami zasoby, to wszystko nie byłoby też możliwe. Sam kapitał zakładowy spółki akcyjnej wynosi 200 tysięcy złotych… To są wielkie trudy robienia czegoś po raz pierwszy, gdzie nie ma utartej ścieżki, jednoznacznego wzoru. Z jednej strony to sytuacja wyjątkowa, z drugiej każdy, kto robi film w tym kraju, zmaga się z problemami. To jest ogromne przedsięwzięcie, wymagające ogromnych umiejętności: twardych i miękkich. Okropna rzecz. Filmowcy muszą być masochistami (śmiech).

Szczególnie że to jest Twój debiut. Podwójne trudności. Ile trwała praca nad filmem, nad samym scenariuszem?

Razem z Maciejem Słowińskim pracowaliśmy nad scenariuszem w sumie dwa lata, również po godzinach, więc myślę, że dwa lata to dobry czas jak na to, co udało się zrealizować. W tym zawiera się bodajże pół roku konsultacji, poprawek, pracy z innymi osobami.

Od początku chcieliście, żeby to była wyspa? Czy ograniczenie miejsca akcji pomogło w konstrukcji całej historii?

Niestety, było dużym utrudnieniem (śmiech). Nadaliśmy sobie sztywne ramy, w zasadzie ja nadałem, bo przyszedłem z tym do Macieja. Swoją drogą to ciekawa historia, bo Maciej jest scenarzystą z castingu. On się tym chwali, więc chyba mogę już o tym spokojnie opowiadać. Po wcześniejszych doświadczeniach chciałem do tego podejść jak najbardziej metodycznie, stworzyć kartę oceny itd., znaleźć tę osobę, z którą faktycznie będę chciał pracować. Maciej został wybrany spośród setki kandydatów, w ostatnim etapie, implikującym bezpośrednie rozmowy, spośród dziesięciu.

Te ograniczenia były trudne i wiele razy mieliśmy ochotę je zmieniać, ale za każdym razem wracaliśmy do pierwotnego pomysłu. Oczywiście można było pójść w kierunku historii o osobie, która przybywa na wyspę, trafia w ten świat i zaczyna go w jakiś sposób burzyć. Byłoby to zapewne czymś naturalnym i standardowym. Nam jednak wydawało się mało oryginalne i żeby pokazać tę izolację mocniej, uznaliśmy za najlepsze uwięzienie bohaterów w jednym miejscu, aby jeszcze bardziej wzmocnić motyw izolacji.

Na początku to był scenariusz trzydziestki, który został rozwinięty po pewnym zasadniczym pytaniu: „A po co w zasadzie wy robicie shorta?” Jego autorką była Roma Zachemba, pierwsza producentka kreatywna ROJU na tym wczesnym etapie. Wtedy podjęliśmy decyzję, że może jesteśmy gotowi. Trzeba to po prostu sprawdzić. Nie mamy nic do stracenia, a sama praca może pomóc nam się rozwijać. 

Ty zresztą na swoim koncie masz filmy krótkometrażowe.

Tak, zgadza się, nakręciłem trochę shortów, i dokumentalnych i fabularnych. Robiłem też bardzo dużo filmów reklamowych.

A w czym odnajdujesz się najbardziej?

Zdecydowanie w pełnym metrażu. Czuję się gotowy, żeby robić pełnometrażowe filmy. Nie chciałbym już wracać do czasu krótkich metraży. Ale być może przemawia przeze mnie pragmatyzm. Nie dlatego, że shorty są gorsze, ale dlatego, że są źle dystrybuowane albo w ogóle niedystrybuowane. Czekam, aż jakaś platforma streamingowa zacznie inwestować w ten format.

I są traktowane trochę po macoszemu, jako konieczny etap na drodze do pełnego metrażu, a nie jako sztuka sama w sobie.

Dokładnie. My też musimy się skupić na tym, żeby ten film miał jakiś sukces komercyjny, frekwencyjny, żeby oddać pieniądze inwestorom. Czujemy wielką odpowiedzialność w tej kwestii, więc siłą rzeczy ten temat dystrybucyjny istnieje od dłuższego czasu. Ciągle się nad tym zastanawiamy i analizujemy różne drogi. To nie jest tak, że nie chcieliśmy czy nie mogliśmy wejść na ekrany kin. Mogliśmy – mieliśmy nawet takie propozycje. Musieliśmy wybrać tę drogę, bo więcej ludzi jest w Internecie niż w kinach – to smutny fakt, bo sam kocham kino, jednak w tym wypadku rozum musi podjąć decyzję. Mimo wszystko, wierzę, że ten model przeciera nowy szlak, który być może, pozwoli kolejnym twórcom na self-publishing. 

Ubolewam osobiście, że tego filmu nie będzie w kinach, bo jest wręcz skrojony pod wielki ekran, zarówno ze względu na zdjęcia, jak i prowadzenie narracji. To jest też taki tytuł, który chciałabym obejrzeć na festiwalu.

Mnie też serce pęka, ale rozum podpowiada coś zupełnie innego. Musielibyśmy podziałać na dwóch frontach, mieć dwie promocje, a na to nas nie stać. To, co się dzisiaj dzieje, daje wolność i swobodę, żeby ten stolik częściej wywracać. I ja się tego nie boję. Zmiana bywa bardzo kosztowna, w jakiś sposób jest cierpieniem. Musimy reagować na kształt dzisiejszego świata, na poziomie jakiegoś kompromisu, bo widzimy, jak wyglądają media, prasa, jak ten kryzys postępuje na wielu poziomach.

Ale jest też czytelnik, odbiorca, który rzadko wymaga czegoś nowego, przełamującego stereotypy lub się tego boi, nie wie, jak sobie z tym poradzić. Widzę to po ostatnich, emancypacyjnych tytułach, jak chociażby W GORSECIE; jak często spotykają się ze „ścianą” i z marszu przyklejana jest do nich  łatka liberalnych bredni. Czy Ty się tego nie boisz? Jako mężczyzna, który zrobił film antypatriarchalny: o kobiecie, odzyskiwaniu wolności i cenie jaką trzeba za to zapłacić?  

Nie, tutaj powiem zdecydowanie: w ogóle się tego nie boję. Wszystkie filmy, rzeczy, które tworzyłem do tej pory – w ich centrum była kobieta. Ja też mam ten pierwiastek w sobie, nie ukrywam, duży. Z Maciejem zaczęliśmy pracować nad innym, również poświęconym płci żeńskiej projektem: Córy. I Maciej powiedział: Nie możemy tego robić, bo nie jesteśmy kobietami. My się sami autocenzurujemy, już na etapie pomysłu. Ale tutaj w ogóle nie mam takiego strachu, szczególnie że zadbałem, żeby było bardzo dużo kobiet przy realizacji. I to jest też dla mnie bardzo ważne, żeby o nich dużo mówić. Ja mogę stanąć z boku, nie muszę tu w ogóle być. Nie interesuje mnie czerwony dywan. Najchętniej oddałbym im całą przestrzeń. Zuzanna Kernbach: fantastyczne zdjęcia. Zakochałem się w jej pracach wiele lat temu. Mieliśmy już wcześniej realizować razem film, ale się nie udało. Czekaliśmy na ten moment. Praca z Zuzą była niesamowitym doświadczeniem. Unoszę się w momentach, kiedy myślę o obrazie. I udało nam się go stworzyć bez kompromisów. I namówić wszystkich zajmujących się stroną finansową, że warto. Maja Zaleska, która dołączyła na późniejszym etapie, ze względu na chorobę wcześniejszej scenografki, idealnie spełniła to, o co prosiłem tworząc ten świat: żeby znajdować rzeczy takimi, jakie one są, żeby to było od dziadka z działki, a zarazem dodawać temu światu magii. Nina Sakowska, kostiumografka – wszystko zrobiła ręcznie, nie ma tam żadnego ubrania niezrobionego przez nią. Charakteryzacja: Maria Łukaszewska-Ciesielska – też tak samo, wielka praca i wielkie dzięki za to. Katarzyna Dzida-Hamela: udźwiękowienie, nie muszę przedstawiać, wszyscy wiedzą, kto to. Kierowniczką planu była Kasia Frątczak, kierowniczką produkcji Justyna Koziarz. Dwie drugie reżyserki to także kobiety: Nadyia Rodkina i Marta Wojciechowicz. Ten parytet nie był wymuszony, to było całkowicie naturalne – i to jest radość i duma. Jeśli chodzi o piony główne, chciałem, żeby tam zasiadały kobiety.  

A nie chciałeś zrobić kina społecznego? Pytam prowokacyjnie, bo jednak ono u nas dominuje, a zazwyczaj kończy się powielaniem stereotypów.

Wiem, do czego zmierzasz. Ja mam wiarę, że ludzie chcą oglądać światy, których nie widzieli. Może to moje naiwne zaklęcia, ale myślę, że potrzebujemy czegoś takiego w Polsce. I mam wrażenie, że udało się nam to osiągnąć. Ja bardzo chciałbym robić kino, które jest inne, bo wierzę w jego magię. Wierzę, że po to ono jest, przynajmniej to fabularne. Wierzę także oczywiście w drogę dokumentu, który jest nastawiony na prawdę, często jest brudny, może nawet niechlujny. Miałem taki okres w życiu, że fascynowałem się braćmi Dardenne – to był oczywiście wspaniały czas. I to mi pewnie gdzieś zostało, bo jak pewnie zauważyłaś, RÓJ obok warstwy poetyckiej, ma fragmenty dokumentalne, grane “z ręki”, gdzie aktorzy dostawali dużą swobodę. Ten kontrast jest dla mnie bardzo istotny. Z jednej strony mam dużą potrzebę, żeby kreować obraz, robić piękne ujęcia i pięknie je komponować, dbać o nie, z drugiej, żeby jednak czuć było coś realistycznego. Moje myślenie o filmie można zamknąć w triadzie: ważna jest struktura scenariuszowa, dosyć klasyczna, obraz, czyli strona formalna oraz ważkość samego tematu, który musi mnie dotykać. Takie trzy punkty. W sumie teraz to wymyśliłem, ale będę miał na przyszłość (śmiech). Te trzy punkty muszą się połączyć, żeby całość miała dla mnie sens.

W Twoim filmie fascynuje mnie między innymi to, że otwiera on drzwi do różnych interpretacji, co osobiście uwielbiam. Nie znoszę, kiedy reżyser pokazuje mi wszystko palcem, kiedy nie mam przestrzeni na własne myślenie. Mogę się z kimś nie zgadzać, mieć inny punkt widzenia dotyczący chociażby wyborów narracyjnych itp., ale interesuje mnie rozmowa, merytoryczne argumenty przeciwników, inne punkty widzenia.   

Też uwielbiam grzebanie w filmowej materii. Ale wtrącę się, bo zainspirowałaś mnie tym, co powiedziałaś. Jakiś czas temu miałem moment frustracji tym światem, tym, co jest w telewizji, streamingach, wszystkim, co się dzieje. Jest oczywiście piękno festiwali, ale czemu to jest niszą, czemu nie można z tym dotrzeć do szerszej publiczności? To jest rzecz, która mnie strasznie męczy i boli. To, co powiedziałaś jest istotą tego – kiedy zaczynamy rozmawiać, otwierają się inne furtki w głowie. My opowiadamy często tym o sobie. Jeśli tylko zaczniemy siebie mocniej słuchać, to będzie piękna praca. Tak jest oczywiście z całą sztuką, ale film ma to do siebie, że ma ten mocny imperatyw ilustracyjny opowieści.

Kiedy byłem na początku swojej drogi twórczej, spotkałem mojego profesora rzeźby, z którym przez lata współpracowałem. On był mocno prowokacyjny, a ja byłem gówniarzem i niewiele wiedziałem o życiu. I się z nim kłóciłem, nie wiedząc, że on mnie podpuszcza. W tamtym czasie to budziło we mnie duże emocje. I on kiedyś sformułował takie proste zdanie, które pewnie cię nie zaskoczy, że sztuka musi budzić emocje. Jeśli budzi emocje, to jest dobrze.

A co dla Ciebie w akcie tworzenia jest najważniejsze? Co Cię inspiruje?

Patrząc na to, co dziś tworzymy z Maciejem – to na pewno człowiek, na pierwszym miejscu jest człowiek. Musi się od tego odbić forma reportażu, czegoś namacalnego, przeżytego, bazującego na osobistym doświadczeniu – w każdy film staram się wkładać własne doświadczenie, przeżycie, które jest mi bliskie, o którym potrafię najlepiej opowiedzieć. Z drugiej strony nie chcę się pozbawiać tego, żeby opowiadać o czymś, czego nie znam. Nie blokować się trendami. Wymagam tej odwagi od siebie. Gdybyś siedem lat temu mi powiedziała, że będę robił sci-fi, to bym powiedział: co ty mówisz? A dziś robimy z Maciejem projekt, który delikatnie zahacza o coś takiego. To nie jest Star Wars, ale świat, którym chcemy opowiedzieć tę historię, jest światem, którego nie ma. Ewentualnie może być za jakiś czas.

Hasło ROJU: wolności nie ma – chyba nie do końca tak jest? Wracając do początku naszej rozmowy: w jakim stopniu potrzeba opowiadania o wolności człowieka wiąże się z Twoim życiem?

To jest mój największy temat. Taki życiowy. To, co na początku mówiłem o mojej szkole, to wszystko brało się z tego. Zawsze miałem poczucie, że nie może być kogoś nade mną. Im jestem bardziej dojrzały, tym zaczynam częściej zauważać ego i to, że trzeba je klepać po głowie. To dotyczy także wolności w życiu prywatnym, z moją żoną. To jest pierwsza kobieta, która to zauważyła i potrafi doskonale to organizować, bo wie, że jeśli da mi swobodę, ja będę robił to, czego ona chce (śmiech). Jeśli będę miał poczucie, że jestem wolny, to będę szczęśliwy. To jest dla mnie bardzo ważne, ale z drugiej strony od pewnego czasu pracuję nad sobą i zaczynam zauważać inne aspekty: że ta wolność może mieć wymiar zniewolenia, o którym opowiadam w ROJU. Ja tworząc swoją wolność i mikroświat też zacząłem siebie ograniczać. Jeśli powiesz A, musisz powiedzieć B i to może się czasami nie zazębiać. Także samemu można sobie tę wolność zabierać, tworzyć ograniczenia w głowie.

Dziękuję Ci serdecznie za rozmowę i życzę sukcesu debiutu pełnometrażowego, który przełoży się na powodzenie kolejnych projektów.

Również dziękuję.

 

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska