Wściekły Koń – recenzja filmu „Walka Atbaia” – WFF

Trzeba powiedzieć bez ogródek, że stały bywalec Warszawskiego Festiwalu Filmowego Adilchan Jerżanow nie należy do apologetów obecnego systemu panującego w Kazachstanie. Każdym dotychczasowym dziełem udowadniał, że nie może się pogodzić z faktem, że społeczeństwo przymyka oczy na moralną zgniliznę klasy politycznej, urzędników czy funkcjonariuszy policji, że apatia i rosnąca przemoc idą w parze z panującymi na każdym szczeblu kolesiostwem i korupcją.

Mimo, że formalnie era Nursułtana Nazarbajewa jako przywódcy narodu minęła, a od 20 marca tego roku władzę przejął Kasym-Żomart Tokajew, nikt nie wątpi, że w kraju nic nie dzieje się bez wiedzy i zgody starego radzieckiego kacyka. Status quo pasujący wąskiej elicie zostanie utrzymany – nie będzie rewolucji, reform, nowych twarzy. Dlatego dramat sportowy (w lubianej konwencji “od zera do bohatera”) jakim początkowo może się jawić “Walka Atbaia” przerodzi się z czasem w coś więcej i posłuży jako platforma do opowieści o totalnej niesprawiedliwości społecznej, rozdaniu kart jeszcze przed rozpoczęciem gry, z ducha orwellowskim podziale tortu (są równi i równiejsi).

Jerżanow nie zadaje sobie tym razem trudu, żebyśmy polubili lub choć współczuli protagoniście. We “Właścicielach” można było zatroskać się losem rodzeństwa oszwabionego przez lokalnych watażków. Patową sytuację w związku z siecią zależności i tradycji miał także nowy burmistrz w “Zarazie we wsi Karatas”, a para Saltanat i Kuandyk, z zeszłorocznej “Łagodnej obojętności świata”, wydawała się wręcz owieczkami wystawionymi na rzeź hienom i szakalom. Atbai (Daniar Alszinow) również nie ma specjalnych widoków na lepszą przyszłość, ale w odróżnieniu do reszty wspomnianych należy do hordy, to on jest drapieżnikiem, dybiącym na słabszych. Nie należy już do młodzieniaszków (ok. 35 lat) i już z wyglądu nie zdradza większego obycia na salonach. Bo i po co maniery i miła aparycja pospolitemu bandycie.

A trzeba przyznać, że nasz Atbai sporo ma za uszami – razem ze swoją bandą (czterech równie zdemoralizowanych rozbójników) handluje marihuaną, zawłaszcza mienie, demoluje cudzą własność, zastrasza i bije napotkanych ludzi, nie zważając na ich płeć czy prestiż. Prawdziwe utrapienie mają z nim nawet bliscy: trener Toreke pod groźbą spalenia hali zgadza się na wspólne przygotowania do walki, a żona Aida (Dinara Baktybajewa), z którą jest w separacji, nijak nie może sobie ułożyć życia na nowo, mąż ją prześladuje i co gorsza nie raz w przypływie emocji podnosi na nią rękę. Przed trafieniem na lata za kratki chroni go, z coraz większym trudem, zatrudniony w policji wujek Raszid. A przecież Atbai kiedyś święcił triumfy w MMA, nawet walczył w oktagonie o mistrzostwo, choć musiał poddać pojedynek. Ostatnią szansą na odbicie się od dna ma być właśnie powrót na ring. Organizowany przez lokalnego polityka turniej to jego przepustka do lepszego jutra. Po cichu liczy na zdobycie nagrody 50 tysięcy dolarów i odzyskanie zaufania żony.

Na drodze do sukcesu protagoniście, według prawideł gatunku filmu sportowego, musi jednak stanąć inny wojownik. A jest nim stanowiący jego przeciwieństwo Rafael (Sanjar Madi) – gwiazdor i ulubieniec mediów, przystojny, zadbany, w dobrze skrojonym garniturze, o nienagannej fryzurze, na dodatek pozujący na konesera sztuki (“Chrystus na Morzu Galilejskim” Delacroixa!). Idealny produkt biznesu jakim stał się w ostatnich dziesięcioleciach sport. Jerżanow pastwi się zresztą nad tym jak wypaczono pierwotne idee, jak zawodnicy stali się zakładnikami chciwych managerów i żądających kuriozalnych poświęceń sponsorów. Może i Rafael będzie miał szansę, gdy już według planu zostanie mistrzem regionalnym rozwinięcia skrzydeł w Stanach i zarobienia milionów dolarów, ale stał się już dawno marionetką. Reklamodawcy wymuszają na nim choćby pozowanie z ich produktami nawet w przerwach technicznych pomiędzy rundami, robią sobie selfie, a w wolnych chwilach gra w spotach w kostiumie pandy lub promuje szampon.

Jak się rzekło reżyser nie oszczędza środowiska MMA. Doprowadza do absurdu proces przygotowań, treningi i sam turniej. Ekipa Atbaia i on sam wchodzą na arenę w pomarańczowych uniformach drogowców, po drodze bijąc komentatorów. Obiektem kpiny staje się również wybór groźnego pseudonimu dla zawodnika (Szalony Skunks?), w końcu wychodzi pod prawdziwym imieniem, które po kazachsku podobno znaczy “koń dla bogacza”. Nie sposób nie zauważyć, że twórca “Właścicieli” korzysta ze znanych motywów z klasyków bokserskich, z “Rockym” na czele. Wersja Kazacha jest jak krzywe zwierciadło filmu Avildsena, ukazujące dużo bardziej satyryczną i jednocześnie pesymistyczną wizję. Tu jedna walka może zakończyć się po jednym ciosie, a inna rozgrywać się w rytmie zorby. Ikoniczna zaś scena, gdy Sylvester Stallone wbiegł po stopniach aż do Philadelphia Museum of Art i triumfalnie pozdrowił miasto i świat (Urbi et Orbi), czując, że może pokonać każdego, zostaje tu sparafrazowana na zjeżdżających w dół schodach ruchomych. Trenujący na nich bohater niczym mityczny Syzyf nigdy nie zdoła pokonać tej przeszkody. Choć zamierza wbiec na sam szczyt, jego przeznaczeniem są niziny.

W tym miejscu potrzebujemy trzeciej (a licząc niemal niemą i godzącą się na upokorzenia Aidę, czwartej) osoby tego dramatu, czyli cynicznej managerki Rafaela, Aliję (Assel Sadwakassowa). Ta kobieta-modliszka orzeka, że “są dwa typy ludzi, ci co wygrywają i ci co zawsze przegrywają”. Czy nie tak samo uważał Frank Underwood (“There is but one rule: Hunt or be hunted”)? Alija nie ma skrupułów niczym postać z “House of Cards”, idzie dosłownie po trupach, wchodzi w korzystne sojusze, wodzi na pokuszenie, wyręcza się innymi, działa w białych rękawiczkach. Za jej sprawą reżyser rozprawia się też z “niezależnymi” dziennikarzami i działem PR – każdy ma swoją cenę, każdego można kupić.

Nie można zarzucić “Walce Atbaia” tego, że podczas dwóch godzin i szesnastu minut wpadła na mielizny. Chwilami jedynie meandruje zbytnio wokół występków głównego bohatera, a przemoc wobec kobiet zestawia niezbyt celnie z tańczącymi za oknem oprychami w sombrero. Trzeba przyznać, że w kinie Jerżanowa to nie nowość, że przemoc idzie w parze z komediowym tonem. Całość cierpi na podobne schorzenie co późne filmy Wojciecha Smarzowskiego – nadzieja jako matka głupich została zupełnie wyrugowana. Z pewnością nie będzie to udany seans dla tych, którzy szukają niesamowitych potyczek w oktagonie. Same sportowe zmagania zajmują nikły procent wydarzeń (a i wtedy często kamera umyka poza ring ku poetyckim obrazom – są oczywiście maski z “Zarazy we wsi Karatas”) zamiast nich Kazach woli budować tło społeczne, opowiadać o tym z czym zmagają się na co dzień jego rodacy. Sporo miejsca poświęca na niesnaski protagonisty z bliskimi. Z jego potknięć i błędów możemy wynieść ważną lekcję. Bliżej zatem do “Fightera” Davida O. Russella niż klasycznych fabuł o wojownikach zmierzających do określonego celu.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
Walka Atbaia plakat

Walka Atbaia

Tytuł oryginalny: „Boi Atbaya / Боюсь Атбая”

Rok: 2019

Gatunek: dramat, czarna komedia

Kraj produkcji: Kazachstan

Reżyser: Adilchan Jerżanow

Występują: Daniar Alszinow, Dinara Baktybajewa, Assel Sadwakassowa i inni

Ocena: 3/5