Za wszelką cenę – recenzja filmu „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”

Martin McDonagh jest Midasem w świecie współczesnej sztuki. Czego się nie dotknie, od razu zamienia w złoto i w przeciwieństwie do losów mitycznego króla - z pożytkiem dla siebie. Jego teksty dramatyczne wystawiane są na deskach teatrów na całym świecie, zaś nakręcony w minionym roku trzeci film pełnometrażowy, "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri", to główny faworyt do zdobycia Oscara.

Ebbing w stanie Missouri. Mieścina, jakich wiele. Oddalona od betonowej dżungli, ukryta za połaciami dzikiego lasu, jawi się jako spokojne miejsce do życia. Nawet droga szybkiego ruchu przebiega w bezpiecznym dystansie, toteż żaden zbłąkany turysta tam nie zajrzy. Ot, mała kropka, którą niewielu byłoby w stanie wskazać na mapie Stanów Zjednoczonych.

To właśnie w takich warunkach przyszło żyć lokalnej społeczności. Zapewne większość zna się od maleńkości. Nie muszą to być zażyłe relacje, ale jeżeli widzi się codziennie te same osoby na ulicy, to może zakiełkować swego rodzaju zaufanie. Pewność, że skoro posiada się wspólne cele – walkę o lepszy byt dla siebie oraz miasteczka – to zło jest pierwiastkiem niepożądanym. Grono podejrzanych jest wąskie, toteż po co wyrządzać komuś krzywdę, skoro kara prędzej czy później dosięgnie winnego. Jeżeli nie wrodzona dobroć, to interes powinien kierować mieszkańcami Ebbing, pragnącymi wieść sielski żywot. Tak pewnie myślała również Mildred Hayes (Frances McDormand), zanim jej nastoletnia córka została brutalnie zgwałcona i zamordowana.

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to historia matki niepogodzonej ze stratą swojej latorośli, za wszelką cenę pragnącej odnaleźć winnego tego haniebnego czynu. Minęło bowiem siedem miesięcy od tragedii, a służby, reprezentowane przez szeryfa Willoughby (Woody Harrelson) oraz oficera Dixona (Sam Rockwell), wciąż są bezradne. Czas płynie nieubłaganie, toteż szanse na schwytanie sprawcy zmalały prawie do zera. Pamięć o ofierze powoli odchodzi w zapomnienie, a prowincjonalna społeczność na nowo odbudowuje swój raj utracony. Z łatwością można sobie wyobrazić, jakie pokłady furii i rozgoryczenia zamieszkały w sercu Mildred. Poklepywania po plecach czy obecność syna to za mało, by ukoić żal. Bohaterka dokonuje zatem czynu przekraczającego akceptowane przez innych granice. Wynajmuje trzy billboardy, na których po nazwisku „zaczepia” szeryfa, pytając go, dlaczego przestępca wciąż nie został złapany.

Daje się wyczuć w „Trzech billboardach…” teatralny rodowód Martina McDonagha. Autor „Trylogii Leenane” mozolnie buduje napięcie, wprowadzając na scenę kolejne postacie. Nigdzie się nie spieszy, skrupulatnie przedstawiając racje każdej ze stron. Skojarzenia z „Wrogiem ludu” Ibsena nie są więc przypadkowe. Reżyserowi chodzi o dokładnie ten sam efekt – zaprezentowanie bohaterki jako ostatniej sprawiedliwej, zaplątanej w sieć wzajemnych powiązań, wydobywającej na światło dzienne brudy, o których każdy wolałby już zapomnieć. Mildred idzie w poprzek jakimkolwiek oczekiwaniom – sprzeciwia się przedstawicielowi kościoła, jak również w poważaniu ma szacunek, jakim wszyscy darzą szeryfa. Podnosi rękę na system, wiedząc, że może być ona obcięta. Nie zazna jednak spokoju, dopóki równowaga nie zostanie przywrócona. A może do tego dojść tylko w jeden sposób – dokonując krwawej zemsty.

McDonagh idzie o krok dalej, na wszelkie możliwe sposoby komplikując portrety psychologiczne bohaterów. Początkowo sympatia znajduje się po stronie protagonistki. Trudno bowiem nie współczuć zranionej matce. Gdy jednak jej agresja sięga niebotycznych rozmiarów, pojawia się wątpliwość, czy aby na pewno chodzi o prawdę, czy może jednak o wyładowanie emocji przez lata gromadzących się w jej wnętrzu. Szeryf z podwładnymi również są przedstawieni niejednoznacznie. Zdarzyło im się skatować czarnoskórego mężczyznę na posterunku, nie są zbyt pozytywnie nastawieni do przedstawicieli mniejszości seksualnych, niemniej jednak tak naprawdę to są „swojscy” ludzie – prości, „do rany przyłóż”, też pragnący żyć spokojnie u boku ukochanych rodzin. Uosabiają ślepą Temidę, urokliwie nieporadną i niepotrafiącą wymierzyć sprawiedliwości.

„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” prezentują mozaikę wielu zagadnień, z których na plan pierwszy wysuwają się dywagacje na temat zbrodni i kary. Reżyser „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” zdaje się sugerować, że w otoczeniu moralnych karłów nie sposób wyhodować cnotę. Co więcej, może i sama prawość tak naprawdę nie istnieje. Mimo że stróże porządku stoją w obliczu niewytłumaczalnej zagadki, to jej istota wciąż im umyka. Przypomina to najbardziej znaną sekwencję z „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego, gdy bohater stara się dociec, co znajduje się na zrobionych przez niego zdjęciach. Po wielokroć powiększa fotografie i nie może pojąć, czy piksele układają się w kształt pistoletu, czy może to tylko krzaki. To samo dzieje się wśród policjantów – wprawdzie akta leżą na biurku, ale nie wykorzystują ich w żaden sposób, bo wciąż coś innego ich rozstraja i nie pozwala zająć się sprawą.

McDonagh dokonuje również dekonstrukcji prowincjonalnego społeczeństwa, soli amerykańskiej ziemi, przedstawiając je jako gniazdo hipokryzji oraz zaściankowości. Rasizm i ksenofobia są na porządku dziennym, niemalże akceptowane przez wszystkich. Skoro bowiem można wieść dostatni los u boku swoich, to obcy nie są zbyt mile widziani. Równie szybko wskazuje się kozły ofiarne, gdy ktokolwiek wyłamie się z szeregu. Jednomyślność jest pożądana, autorytety nieomylne, a chęć pozostania w odgórnie przeznaczonym miejscu w grupie to cnota. Właśnie dlatego Mildred jest wytykana palcami. Nie przyjmuje roli „mater dolorosa”, tylko zamierza działać. Mieszkańcy Ebbing starają się budować sielankowy nastrój wokół ich mieściny, jednak gdy autorowi zdarza się „zajrzeć pod ich kołdry”, to okazuje się, że w domowym zaciszu grzeszy się na potęgę. 

W tym kontekście interesujące jest nazwisko ofiary – Angeli Hayes. Być może jest to przypadek, a być może jednak delikatne nawiązanie do „American Beauty” Sama Mendesa, w którym kobieta uwodząca bohatera tak samo się nazywała. Nie należy z tego podobieństwa wyciągać zbyt pochopnych wniosków, jednakże reżyser mógłby w ten sposób zasugerować, kim tak naprawdę była zamordowana dziewczyna i dlaczego to ją właśnie spotkał taki smutny koniec.

Pierwsza część filmu to emanacja geniuszu w czystej postaci. Poziom antycznej tragedii, tyle że bez możliwości doznania oczyszczenia. Rytm „Trzech billboardów…” przypomina wtedy puls – spokojne fragmenty, utkane ze znakomitych dialogów, są systematycznie przerywane nagłymi eksplozjami, by później znowu powracać do powolnego rytmu.

McDonagh rewelacyjnie buduje napięcie, aż w końcu dochodzi do absolutnie nieprzewidzianej wolty. Poziom absurdalności świata przedstawionego sięga zenitu, przez co widz zostaje pozbawiony punktu oparcia. Reżyser świadomie wykoleja narrację, kierując ją na inne tory. I właśnie wtedy czar pryska. Misternie budowana wieża Babel, istny konglomerat sprzecznych racji, krzywd i traum, zostaje zburzona przez niezrozumiałe rozwiązania. Historia zaczyna być prowadzona po linii najmniejszego oporu, a zawiłe motywacje sprowadzone do jednego mianownika. Wszelkie niuanse odchodzą na dalszy plan, ustępując miejsca potokowi niczym nieskrępowanej agresji oraz pozbawionych uzasadnienia ekspiacji.

Tak jak scenariusz „Trzech billboardów…” wpada w ruchome piaski, tak i aktorzy przeżywają na ekranie swoje wzloty i upadki. Początek to koncert na dwa głosy – McDormand i Harrelsona. Sceny z nimi to istna szermierka słowna, iskrząca się niewymuszonym humorem, wulgaryzmami, ale jednocześnie twardą postawą nieznoszącą sprzeciwu. Znana m. in. z „Fargo„, Amerykanka tworzy rozpostarty na szerokiej gamie uczuć portret kobiety zdradzonej przez sąsiadów i bezradnej w obliczu niedziałającego systemu. Natomiast w dalszej części na czoło wysuwa się oficer grany przez Rockwella (niesłusznie uznany za drugi plan). Aktor mozolnie buduje postać, lecz w końcówce zdarza mu się przeszarżować. Jest uwięziony w toksycznej relacji rodzinnej, a i przeszłość odcisnęła piętno na jego psychice, toteż narasta jego desperacja, lecz wydaje się, że jak gdyby za bardzo zaczął grać „pod siebie”, zapominając o partnerach. Mimo to doskonale oddaje charakter zagubionego mężczyzny, niepotrafiącego nigdzie odnaleźć dla siebie bezpiecznej przystani. 

Niewątpliwie McDonagh spadł z wysokiego konia. Rozbudził oczekiwania, pobudził szare komórki do pracy, by na końcu zadowolić się półśrodkami. Znakomicie powykręcał konwencje westernu i kryminału. Poprzeplatał losy postaci, tworząc oszałamiający węzeł gordyjski, by później przeciąć go jednym, zbyt prostym, cięciem. Mimo że „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” pod koniec boleśnie rozczarowują, to pierwsze sześćdziesiąt minut filmu już teraz można uznać za najlepsze, co będzie można obejrzeć na ekranach polskich kin w 2018 roku.

Marcin Kempisty
Marcin Kempisty
trzy billboardy za ebbing missouri

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri


Rok: 2017

Gatunek: Dramat

Reżyser: Martin McDonagh

Występują: Frances McDormand, Woody Harrelson, Sam Rockwell i inni

Ocena: 3,5/5