Po pandemicznym roku, gdy Nowe Horyzonty odbyły się (prawie tylko) w wersji online, festiwal powrócił do kin, ale jednocześnie zachowano jego odsłonę wirtualną, dzięki której kino artystyczne dotarło pod strzechy w całej Polsce. Ogłosiliśmy już wyniki gridu krytyków, więc najwyższy czas na naszą redakcyjną listą najlepszych filmów tej edycji. Na wstępie zaznaczamy, że przyjęliśmy zasadę, że bierzemy na nią tylko po jednym filmie danego reżysera – w innym wypadku mogłoby się skończyć tak, że całość zestawienia złożona byłaby z dzieł Chantal Akerman i Apichatponga Weerasethakula.
10. Ziemia jałowa (reż. Ahmad Bahrami)
Irańska Ziemia jałowa w reżyserii Ahmada Bahramiego przywędrowała do nowohoryzontowego konkursu z zeszłoroczonego festiwalu w Wenecji, na którym okazała się podwójnym zwycięzcą sekcji Orizzonti, zdobywając uznanie zarówno jury, jak i krytyków z FIPRESCI. We Wrocławiu jurorzy co prawda produkcji nie nagrodzili, ale i tak wyróżniła się ona spośród konkursowej stawki, o czym świadczyć może nagroda Złotej Sali dla najlepszego filmu konkursu przyznana na podstawie ocen w naszym gridzie.
Akcja Ziemi jałowej w całości rozgrywa się w jednej lokacji – starej cegielni stojącej pośród bezkresnej, pustynnej równiny (plener przywodzący na myśl chociażby Krowę Dariusha Mehrjui, żelazny klasyk kina irańskiego). Oko kamery spokojnie przygląda się tej przestrzeni, rejestrując surowe piękno jej pustki. Bahrami z lubością wykorzystuje fotogeniczność faktury kamiennych ścian, dba o walor estetyczny obrazu (najwyraźniej uwidacznia się on w grze światła wpadającego do wnętrza cegielni przez równomiernie rozmieszczone otwory w ścianie), nigdy jednak nie pozwalając mu zdominować warstwy znaczeniowej. Konsekwentnie na ekranie eksponowane są te elementy filmowanej przestrzeni, które implikują izolację i przemijanie, kreując posępny nastrój i poczucie beznadziei.
Trzeba rzec, iż dla nowohoryzontowego widza film Bahramiego nie wyda się raczej propozycją szczególnie oryginalną. To dzieło artystycznie spełnione, ale bezpieczne, sięgające po dawno sprawdzoną poetykę i – może poza opisywaną powtarzalnością scen – nie oferujące zbyt wielu zaskoczeń. Najbardziej narzuca się oczywiście skojarzenie z twórczością Béli Tarra – nastrój opowieści, miejsce akcji, a nawet wygląd głównego bohatera przywodzą na myśl Konia turyńskiego, kunsztowne jazdy kamery wzdłuż obskurnych ścian przypominają podobne ujęcia z również pokazywanego na tegorocznym festiwalu Potępienia, zaś końcówka filmu wyraźnie cytuje jedną ze scen z Szatańskiego tanga. Podobieństwa te potraktować można jako dowód pewnej wtórności, ale trzeba też przyznać, że wśród całej rzeszy współczesnych twórców inspirujących się Tarrem, Bahrami wyróżnia się niewątpliwym talentem, formalną dyscypliną i przemyślanym prowadzeniem narracji. Ostatecznie zatem, Ziemia jałowa jawi się jako film bezsprzecznie udany, w pewnych względach wręcz ponadprzeciętnie, a przy tym raczej poruszający się po starych, sprawdzonych ścieżkach niż wyznaczający nowe horyzonty.
9. W drogę! (reż. Panah Panahi)
W debiucie Panaha Panahiego, który znalazł się w sekcji „Odkrycia” Nowych Horyzontów, w pewnym momencie pada pytanie o najlepsze dzieło w dziejach kina. Pozwólcie, że zdradzę, iż bohater, któremu ono zostaje zadane, wskazuje 2001: Odyseję kosmiczną Kubricka. Nie jest to oczywiście przypadek, gdyż reżyser wyraźnie chce, byśmy mieli w pamięci ten film, oglądając W drogę!.
Zasugerowane zaledwie tło społeczno-polityczne nie jest tu jednak najważniejsze. Scenariusz z brawurowo napisanymi dialogami skupia się bowiem na relacjach rodzinnych oraz na tym, jak każda z postaci próbuje sobie poradzić z sytuacją, w której – jak to sami określają – „mają nóż na gardle”. O trudnych skądinąd sprawach film opowiada z niezwykłą lekkością i humorem, co tym bardziej potęguje oddziaływanie pełnych dramatyzmu wydarzeń, które przez cały czas wiszą w powietrzu i jako cel ich wyprawy są nieuchronne.
Debiutujący reżyser przez lata miał możliwość podglądania warsztatu swojego słynnego ojca, Jafara Panahiego (Biały balonik, To nie jest film, Taxi-Teheran), pracując u niego m.in. w charakterze montażysty i asystenta reżysera. Musiała to być całkiem niezła szkoła filmowa (chociaż twórca studiował również film na Teherańskiej Akademii Sztuk Pięknych), gdyż jego pierwsze pełnometrażowe dzieło robi wrażenie dojrzałością oraz umiejętnością prowadzenia historii i zostało bardzo dobrze przyjęte na festiwalu w Cannes, gdzie było prezentowane w sekcji Directors’ Fortnight (Quinzaine des Réalisateurs), a i na Nowych Horyzontach publiczność przyjęła je nadzwyczaj ciepło.
8. Początek (reż. Dea Kulumbegashvili)
Jedną z największych sensacji zeszłego roku był wyprodukowany przez samego Carlosa Reygadasa Początek. Gruziński film w reżyserii debiutantki Dei Kulumbegashvili najpierw został wybrany do selekcji Cannes (festiwal się jak wiadomo nie odbył), a następnie pokazywany był m.in. w Toronto (nagroda FIPRESCI) czy San Sebastián (nie tylko Złota Muszla, ale też trzy inne laury). Po raz pierwszy w Polsce obraz został zaprezentowany w ramach festiwalu Nowe Horyzonty, a niebawem trafi do regularnej dystrybucji.
Początek opisuje koszmarne stadium rozpaczy i braku zrozumienia, będące doświadczeniem wielu gruzińskich kobiet, a odczuć to pomagają realizacyjne umiejętności ekipy zgromadzonej przez Kulumbegashvili. Szczególnie muszę pochwalić autora zdjęć Arseniego Khachaturana (wcześniej np. nigeryjskie Eyimofe) oraz francuskiego montażystę Matthieu Taponier (pracował przy Synu Szawła i Schyłku dnia – NASZA RECENZJA). Gruzińska reżyserka z ich pomocą przełamuje tabu. To, że krąży wokół tematyki gwałtu, jest już w tych stronach odwagą samą w sobie, ale Kulumbegashvili nie poprzestaje na tym, szczególnie ważne dla niej było wprowadzenie do ikonografii obrazów tych czynów. Żeby jednak nie popadać w pornograficzną dosłowność i nie epatować przemocą, w najważniejszej scenie filmu, czyli tej, gdy bohaterka zostaje zaatakowana przez oprawcę przy strumieniu, kamera jest oddalona tak, że widzimy, co się dzieje, ale słyszymy jedynie dźwięk rwącej wody. Twórczyni wyjaśniła to klarownie podczas sesji Q&A: założenie było takie, żeby ukazać gwałt z perspektywy przechodnia, kogoś, kto z daleka widzi akt seksualny, a z uwagi na odległość nie może stwierdzić czy to napaść, czy namiętność dwojga ludzi. Podkreśla to doskonale, że w Gruzji głos kobiet jest po prostu niesłyszalny. Trudno sądzić, że Początek coś w tym względzie zmieni, ale wszak kropla drąży skałę, kiedyś kultura płotów zostanie zwalczona.
7. Kolano Ahed (reż. Nadav Lapid)
Fabuła opowiada o uznanym na zachodzie reżyserze w średnim wieku (w tej roli Avshalom Polak znany z Góry Yaelle Kayama), który przybywa do małego pustynnego miasteczka na zaproszenie ministerstwa kultury by tam zaprezentować swój najnowszy film i wziąć udział w sesji Q&A. Jego przewodniczką jest znacznie młodsza szalenie ambitna i zapatrzona w rozwój własnej urzędniczej kariery pracownica Ministerstwa Kultury Yahalom (debiutująca na wielkim ekranie Nur Fibak). Przez następne dziewięćdziesiąt minut jesteśmy świadkami dokonywanej głównie w niedopowiedzeniach i drobnych manipulacjach szermierki słownej między człowiekiem, który swój znak rozpoznawczy uczynił z poczucia wyższości i negowania wszystkiego a osobą, której główną cechą jest giętki kręgosłup moralny.
Ostatecznie Kolano Ahed stanowi odpowiedź na pytanie, którego nikt nie zadał – co by było, gdyby Radu Jude nie miał poczucia humoru i nie poruszał tematów historycznych. Paradoksalna miłość Lapida do Izraela, połączona z pogardą doń oraz olbrzymią mieszanką smaczków i nawiązań do współczesnej polityki tego kraju składa się na seans, który dla wielu może być trudny i szybko ulatujący z pamięci, ale na pewno godny spróbowania.
6. Niefortunny numerek lub szalone porno (reż. Radu Jude)
Radu Jude już w swoim nagrodzonym Kryształowym Globusem w Karlowych Warach Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy zaprezentował się jako jeden z największych prowokatorów europejskiego kina, jednak w porównaniu do jego najnowszego dzieła była to dopiero dziecinna igraszka. Co takiego ma w sobie Niefortunny numerek lub szalone porno, które z hukiem wkroczył na salony Berlinale, z miejsca stając się najszerzej dyskutowanym filmem w stawce, a następnie wygrał Złotego Niedźwiedzia.
Niefortunny numerek lub szalone porno to obraz o wyjątkowo konsekwentnej strukturze. Złożonych z trzech (wyraźnie podzielonych planszami) aktów, a także prologu i epilogu. Co ciekawe, każdy z tych elementów składowych utrzymany jest w całkiem innej konwencji gatunkowej. Pierwszy rozdział to niemal symfonia pandemicznego miasta. Główna bohaterka spaceruje po ulicach Bukaresztu, robi zakupy, rozmawia przez telefon, odwiedza salon gier. Kamera towarzyszy jej zarówno w świątyniach konsumpcji, przed odrapanymi elewacjami opuszczonych kamienic, jak i reprezentacyjnych ulicach okolic Pasażu Macca-Villacrosse. Jude pokazuje tu swój wielki talent obserwacyjny, nie pudruje Bukaresztu, ani nie próbuje go obrzydzać. Prezentuje miasto takie, jakim jest, zamykając w filmie, niczym w bursztynie, obraz rzeczywistości Europy Środkowo-Wschodniej połowy 2020 roku.
Najkrócej Niefortunny numerek lub szalone porno można by podsumować jako połączenie dokumentu miejskiego, satyry odważniejszego Barei, Gaspara Noe z Love, wczesnego Whita Stillmana i humoru z niszowych lewicowych fanpage’ów. Prawdopodobnie dla wielu będzie to mieszanka nieznośna, jestem przekonany, że każdy pokaz tego filmu będzie się wiązał z niekończącym się korowodem oburzonych widzów opuszczających salę. Ale ci, którzy wczują się w tę narrację, pokochają czarny humor Radu Jude i kiedy wsłuchają/wczytają się w kolejne linijki tekstu, doświadczą czegoś wyjątkowego. Obrazu jednocześnie szalenie smutnego, piekielnie zabawnego, cholernie obrazoburczego, a przy tym jasno wynikającego z miłości do własnego kraju. Bo bardzo trzeba kochać ojczyznę, by móc ją publicznie najobelżywiej wyzywać „nie po to, by mieć nośny temat do pieśni, lecz by wstyd był ostrogą dla żywych”.
5. Gorączka (reż. Kiriłł Sieriebriennikow)
Adaptacja najgłośniejszej rosyjskiej powieści ostatnich lat The Petrovs in the Flu and Around It (Петровы в гриппе и вокруг него) Aleksieja Salanikowa nie ma linearnej fabuły w klasycznym tego słowa rozumieniu. To raczej zbiór impresji, rajd przez wyobrażenia, fantazje i tłumione potrzeby. Przez kilka dni towarzyszymy tytułowemu niezbyt zdrowemu Petrowowi, a także innym bohaterom, takim jak jego walcząca z maniakalną rządzą zabijania była żona, czy zmarły przed laty przyjaciel aspirujący pisarz, w podróży przez zaśnieżoną, targaną bolesną transformacją Moskwę. Przeżarty korupcją i bezradnością kraj nie wykazuje już żadnych śladów nadziei, nawet Woland popadł w alkoholizm i zabija czas w przypadkowych romansach, czy przejażdżkach kradzionym karawanem.
Tytułowa grypa postsowieckiego jarzma, piętna kraju rozkradzionego z marzeń, dumy i aspiracji, wrzyna się w ciała i umysły bohaterów. Jeśli w tym czasie u nas „kraj wyszedł właśnie z dżumy i powodzi, Polak więc słaby jeszcze był i mokry”, to w świecie przedstawionym u Sieriebriennikowa powódź trwa, nawet jeśli poziom wody opadł do kostek, a chore szczury nauczyły się rozmnażać i przemieszczać pod wodą. Jedynym pierwiastkiem magicznej niepewności jest Śnieżynka, przed laty spotkana przez Petrowa na szkolnej uroczystości i wciąż powracająca w jego życiu postać na poły zainspirowana piosenką z Akademii Pana Kleksa (lub podobnego doń radzieckiego filmu).
Błędem byłoby jednak postrzeganie Gorączki tylko przez pryzmat pesymizmu świata przedstawionego. To nie jest kolejny utopiony w bimbrze i cytatach z Tarkowskiego smęt Zwiagincewa, a dziki trip napędzany rosyjskim punkiem i wielką dawką czarnego humoru. Często na pierwszy plan wychodzą komiksowe ciągoty Sieriebriennikowa, którym dał już upust chociażby w Lecie. O jego najnowszym i prawdopodobnie najlepszym w dotychczasowej karierze obrazie najlepiej myśleć jako o brudniejszej i bardziej zbuntowanej wariacji Wojny polsko-ruskiej stworzonej przez reżysera o niesamowitym warsztacie. Na końcu jednak pozostaje gorzki posmak, bo Petrow idzie dalej, a jedyne co się zmienia w finałowej scenie to rap zastępujący najntisowy rock.
4. Dzienniki ewoinpreis (reż. Maureen Fazendeiro, Miguel Gomes)
Dzienniki ewoinpreis to projekt stworzony przez przyjaciół, wynikły z lockdownowej nudy. W kilkunastu scenach, ułożonych w odwrotnej chronologicznie kolejności i nakręconych na taśmie 16mm artyści tworzą swoisty pamiętnik pandemii. Zgodnie z bon motem Barbary Białowąs „O filmie, w filmie, w ramach filmu”, zostaje tu wykreowana opowieść metafilmowa pozbawiona tradycyjnej fabularnej narracji.
Inspirując się modernistyczną literaturą i kinem Jeana Renoira, Fazandeiro i Gomes stworzył będący pochwałą życia fałszywy dokument istniejący w wiecznym nie czasie. Portugalczyk połączył tu swoją miłość do przedwojennej kinematografii pokazaną już w Tabu, z upodobaniem do filmowania życia w jego czystej formie, jak w Aquele querido mês de agosto. Grupa postaci żyje w zaniedbanym, angielskim w duchu ogrodzie podczas upalnego sierpnia. Całość zaczyna się sceną imprezy, gdzie między dwoma bohaterami dochodzi w ukryciu do pocałunku, najbardziej tajemniczej i intymnej czynności. To finał, ale i początek, a może środek. Jest połowa lata, żar się leje z nieba, a każdy dzień wygląda podobnie, więc czy następstwo czasowe ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie?
Gdy świat się wali, a klimat lub wirus prędzej czy później zabiją nas wszystkich, wyczilujmy się – mówią twórcy. Weźmy oddech, napijmy się wina, poróbmy coś w ogrodzie. Cieszmy się życiem, rzeczywistością i sztuką. Bez wielkich ideologii, bez przesłania, edukacji czy linii fabularnej. Niech żyje forma!
3. Memoria (reż. Apichatpong Weerasethakul)
Apichatpong Weerasethakul to już żywy symbol światowego slow cinema. Pierwszy laureat ważnej nagrody reprezentujący ten nurt, człowiek, który wprowadził dużo większą dawkę poezji i metaforyki przy jednoczesnym skróceniu metrażu do długości akceptowalnej dla większej liczby widzów. W 2021 roku przełamał on kolejną granicę i zrealizował film po angielsku, z wielką gwiazdą w roli głównej. Z jakim efektem?
Memoria to prawdziwy prezent dla wszelkich aspirujących adeptów filmoznawstwa. Jestem przekonany, że w najbliższych latach powstaną niezliczone zaliczeniowe analizy tego dzieła, wyróżnionego canneńską nagrodą Jury. Stanie się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, twórczość Weerasethakula zawsze była głęboko zakorzeniona w lokalnych wierzeniach. Filmy takie jak Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia, czy Cmentarz wspaniałości lokalnemu kontekstowi zawdzięczały praktycznie całą swoją wartość. Memoria, tak samo jak jej główna bohaterka, jest jednak wyrwana ze swojego naturalnego świata. Dzieło Taja, produkowane przez Chińczyków (Jia Zhang-ke to jeden z producentów filmu), opowiadające o Brytyjce w Kolumbii, nie pozostawia miejsca na lokalne wierzenia i obyczajowość. Zamiast tego otrzymujemy prawdziwy basen wypełniony symbolami, metaforami, paralelami i odniesieniami. Jest tu nieskończenie wiele smaczków, kontekstów i przyczynków do analizy i interpretacji, a wszystkie one niezwykle sterylne, przejrzyste, zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną i niezależnie od kulturowego przygotowania krytyka – mamy tu nawet polski akcent: pomnik Mikołaja Kopernika, na którym w jednej z długich scen siedzą bohaterowie, staje się symbolem górującej nad nimi w tamtym momencie nauki.
Jeśli jesteście fanami dotychczasowej twórczości reżysera o najdłuższych i najbardziej skomplikowanych imieniu i nazwisku spośród wszystkich zdobywców Złotej Palmy, to i Memorię pokochacie. Jeśli nie zrozumieliście jego poprzednich filmów, to teraz poprzeczka została położona na znacznie niższym poziomie i powinno wam się to w końcu udać. Jeśli z kolei rozumieliście, lecz nie przepadaliście za jego dotychczasową twórczością, to teraz nie jest lepiej, ani gorzej. Pamiętajcie jednak, by oglądać ten film w kinie, z najlepszym możliwym udźwiękowieniem, bo na komputerowych czy telewizyjnych głośnikach stracicie bardzo wiele.
2. Spotkania Anny (reż. Chantal Akerman)
Spotkania Anny powstały na fali sukcesu arcydzieła Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela (którego nie ma w naszym zestawieniu tylko dlatego, że chcieliśmy zwrócić uwagę na mniej znane dzieło Chantal Akerman). Reżyserka dostała większy budżet, co pozwoliło jej wyruszyć w podróż ze swoją bohaterką oraz zaangażować większą ilość aktorek i aktorów, w tym dosyć znane wówczas nazwiska, jak Aurore Clément w roli tytułowej, Lea Massari jako jej matka, Magali Noël jako polska przyjaciółka oraz Helmut Griem jako przypadkowy kochanek i Jean-Pierre Cassel jako dawny kochanek Daniel. Po premierze film nie został dobrze odebrany i pisano o nim jako o rozczarowaniu, jednak dzisiaj jawi się jako jedno z najbardziej udanych dokonań Akerman.
Anna jest młodą reżyserką, która wraca do Paryża z trasy promocyjnej swojego filmu z Niemiec Zachodnich, przez rodzinną Belgię. Obserwujemy jak wałęsa się samotnie w podróży, ale przede wszystkim towarzyszymy jej podczas spotkań z nieznajomymi oraz z dawno niewidzianą przyjaciółką, matką i kochankiem. Wszystkie spotkania odbywają się w tzw. „nie-miejscach”: dworcach kolejowych, barach dla podróżnych, poczekalniach, pociągach, samochodach, windach, klatkach schodowych, korytarzach, pokojach hotelowych, czy po prostu na ulicy. Przez cały film towarzyszymy Annie tylko w tych lokalizacjach, by na koniec dotrzeć do jej stałego miejsca zamieszkania, które wydaje się jeszcze bardziej puste i mniej przytulne niż widziane wcześniej pokoje hotelowe.
Każde z tytułowych rendez-vous naświetla w jakiś sposób osobę Anny, którą powoli poznajemy coraz lepiej, jednak tak naprawdę do końca pozostanie ona nieodgadnioną. Dystans zostanie zachowany. Jej spotkania nie są zresztą szczególnie dramatyczne. Rozmowy są raczej beznamiętne, kontakty chwilowe, spojrzenia błądzące, a gesty dosyć niezręczne. Może dlatego bije z nich poczucie swoistego rozczarowania, potęgujące wrażenie pustki oraz samotności bohaterki. Oddanie tego stanu jest częstym przedmiotem filmów Akerman, a Spotkania Anny zdają się skupiać cały wachlarz ważnych dla niej tematów: alienacji, nomadyzmu, braku zakorzenienia, skomplikowanych relacji intymnych, zwłaszcza tej z matką, a nawet kwestię Holocaustu i jego konsekwencji w życiu tych, którzy przetrwali oraz tzw. „drugiego pokolenia”, co tutaj zostało wprowadzone w ledwie dostrzegalny sposób. Cały film to zresztą niezwykle subtelne dzieło. Ta swoista „symfonia miejska” – tak charakterystyczna dla twórczości Akerman, choć tym razem rozpisana na kilka metropolii zimnowojennej Europy – jest nadzwyczaj precyzyjnie zakomponowana, poprowadzona niespiesznym rytmem, ze sporą dozą wyrafinowanego, mrocznego humoru, a jednocześnie sugestywna i dojmująco smutna – jak w zasadzie cała twórczość tej jedynej w swoim rodzaju reżyserki, której retrospektywa była jednym z jaśniejszych punktów tegorocznej edycji festiwalu Nowe Horyzonty.
1. Drive My Car (reż. Ryûsuke Hamaguchi)
Haruki Murakami to autor niezwykle paradoksalny. Z jednej strony rokrocznie jest jednym z głównych faworytów do otrzymania literackiego Nobla, z drugiej wielu ma go za grafomana i porównuje nawet do Paulo Coelho. Jest zdecydowanie najbardziej uznanym japońskim pisarzem współczesnym, ale dużo większym mirem cieszy się za granicą niż w ojczystej Japonii. Jedno jest pewne w jego twórczości: jeśli już powstaje film na jej podstawie, to będzie ciekawy. A takim niewątpliwie jest pokazywane w konkursie tegorocznego Cannes Drive My Car w reżyserii Ryûsuke Hamaguchiego.
Ryûsuke Hamaguchi w swojej twórczości nigdy nie przywiązywał dużej uwagi do widza. Chociaż teoretycznie tworzy filmy ciepłe i tematycznie przystępne, to zarówno pięcioipółgodzinna opowieść o przyjaźni i życiu trzydziestolatek w Kobe (Happy Hours) jak i konfundująca widza ciągłymi pytaniami i niejasnościami Asako. Dzień i noc (NASZA RECENZJA) wymagały bardzo wiele uwagi i cierpliwości, lecz za to znakomicie je wynagradzały. Nie inaczej jest w Drive My Car. Przeszło połowę całości zajmują tu próby czytane Wujaszka Wanii, potraktowane zresztą także w bardzo bezkompromisowy sposób – dość powiedzieć że finałowy monolog sztuki wygłaszany jest … w języku migowym. Reszta to zaś przepięknie filmowane pod różnymi kątami przejażdżki Saabem po Hiroszimie i okolicach, połączone z wzajemnym poznawaniem się bohaterów, naznaczonych traumą bycia ludźmi. Bo niezależnie od różnicy pochodzenia, pokolenia i wykształcenia, gdy się zejdą raz i drugi kobieta z przeszłością z mężczyzną po przejściach, powstanie przynajmniej przyjaźń.