Organizowany w Warszawie Festiwal Filmowy Pięć Smaków jest przedsięwzięciem godnym uwagi każdego kinomana. Tak duża dawka azjatyckiego kina często otwiera percepcję na rejony nieznane Europejczykom. Ale tak jak to bywa ze smakowaniem nowych rzeczy - łatwo natknąć się na ciężkostrawne, obciążające żołądek potrawy. Z tego też względu przygotowaliśmy dla was swego rodzaju przewodnik - Top 10 tegorocznego festiwalu. Mamy nadzieję, że będziecie mieli okazję zakosztować tych specjałów. Jesteśmy pewni, że po nich wasze kubki smakowe zostaną w pełni zaspokojone.
10. Hema Hema (2016), reż. Khyentse Norbu
Khyentse Norbu (autor “Podróżników i magów“, innego filmu pokazywanego w ramach sekcji Focus: Bhutan) będąc konsultantem na planie “Małego Buddy” Bernardo Bertolucciego poznał Jeremy’ego Thomasa. Brytyjski producent pracował, z takimi tuzami jak Skolimowski, Roeg, Ôshima, Cronenberg, Kitano, Miike, Wenders czy Jarmusch. Dostrzegł w skromnym buddyjskim mnichu talent reżyserski i zachęcił go do debiutu. “Hema Hema” jest ich czwartym wspólnym projektem. Tym razem, żeby pozyskać pieniądze została zorganizowana specjalna akcja crowdfundingowa. O zdjęciach dowiedzieli się też chińscy filmowcy, dzięki temu za montaż odpowiadał znany reżyser Tian Zhuangzhuang (!), a na ekranie zobaczyliśmy sławy pokroju Zhou Xun (główna rola w pokazywanym na 5 Smakach “Nadejdzie nasz czas” Ann Hui) czy Tony’ego Leunga (ulubiony aktor Wong Kar-Waia). W języku dzongkha tytuł oznacza “Dawno, dawno temu”, choć w istocie opowiada o świecie zawieszonym pomiędzy 24-letnimi cyklami czasowymi. W roku małpy w obozie położonym głęboko w dżungli spotykają się wybrani śmiałkowie. Zostają oni poddani rytuałowi bardo (stan pośredni między życiem a śmiercią), który ma ich duchowo odnowić. Uczestnicy zakładają kolorowe maski, tracąc tym samym tożsamość. Odtąd każdy zostaje wystawiony na pokuszenie! O tym swoistym pojęciu, który w uproszczeniu nazwę tutaj “karnawałem” (chodzi o święty czas, wyjęty z ram profanum dnia codziennego, rządzący się osobnymi często nielogicznymi zasadami) pisał choćby Bachtin czy Huzinga. Reżyser porusza zatem tematykę, z którą zmagało się zarówno kino artystyczne (“Madeinusa”) jak i rozrywkowe (“Noc oczyszczenia”, “Battle Royale”). W kontekście bhutańskim, wydaje się to nawet donioślejsze. Podczas, gdy inni krajowi reżyserzy z trudem opowiadają nawet najprostsze historie, Norbu urealnia swoją wizję z pomocą symboli, obrzędów, barw. Przy całej pompie i bogactwie przedsięwzięcia “Hema Hema” pozostaje kameralnym dramatem jednostki. Jeszcze jedna mądra lekcja, którą może otrzymać widz europejski od azjatyckiej kinematografii.
9. Obłąkany świat (2016), reż. Chun Wong
W dzisiejszym świecie ciągle gonimy za sukcesem, efektywnością, bogactwem. Wszystko musi być piękne, proste, zdrowe, jasne i przewidywalne. Słabym umysłom ciężko przetrwać w tej niekończącej się pogoni. Jednym z nich jest Tung, główny bohater tegorocznego hongkońskiego kandydata do Oscara. Młody, utalentowany finansista, mający piękną narzeczoną, kupione na kredyt mieszkanie w centrum miasta i liczne nadgodziny. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze opieka nad chorą psychicznie matką powodująca konflikty oraz związek z partnerką zazdrosną o brak czasu. Pewnego dnia bohater nie wytrzymuje, załamuje się. Być może kryzysy zdarzały się mu już wcześniej, ale były ignorowane, zrzucane na ekstrawagancję, zmęczenie, frustrację. Tym razem stało się coś, czego nie można zamieść pod dywan. Przyjeżdża policja, w trakcie procesu biegli podejmują decyzję – choroba afektywna dwubiegunowa. Po roku leczenie się kończy, gwałtownie, naiwnie, ale łóżka same się nie zwolnią, a późny kapitalizm „wariatów” produkuje na pęczki. Tung sam, a właściwie pod opieką ojca, którego praktycznie nie zna i który pochodzi z całkiem innego świata, próbuje odnaleźć się w rzeczywistości. Między ludzką hipokryzją, nieufnością, wrogością. Próbuje odbudować swoje dawne życie, odzyskać to co utracił, bo nic innego nie zna i nie umie. Ta bardzo amerykańska w realizacji produkcja dusi nas klimatem ciasnych pomieszczeń biednej dzielnicy azjatyckiego gospodarczego tygrysa. Jedyny kontrapunkt dla ciasnoty korytarzy i umysłów stanowi dach – przestrzeń wolności, gdzie Tung z małym synem sąsiadki znajdują ucieczkę, wspólnie dając się ponieść swojej fantazji i zrozumieć się. Obłąkany świat to wchodząca do głębi historia o ludziach systemu korporacji, którego wieszczony przed dwoma dekadami przez Kazika krach nie następuje i który pożera kolejne umysły i ciała. Szkoda, że twórcy w trzecim akcie poszli w przesadny dydaktyzm, przez co obraz zaczyna wtedy trącić szkolną pogadanką.
8. Wilgotna kobieta na wietrze (2016), reż. Akihiko Shiota
Jak znaleźć olbrzymie pokłady czasu na obcowanie ze sztuką? Główny bohater filmu odkrył idealny sposób. Wyrzekł się kobiet. W jego życie niespodziewanie wkrada się jednak atrakcyjna nieznajoma, wywracając do góry nogami przyjęty system wartości. Wynikiem tego starcia płci oraz ideałów, jest prawdopodobnie jeden z najciekawszych erotyków, jakie dane mi było zobaczyć. Znajdziemy tutaj odwieczny spór między ciałem i umysłem, a także humorystyczne dywagacje na temat pożądania tego, co niedostępne. Jednak nie to jest największą zaletą. "Wilgotna kobieta na wietrze" zawiera perfekcyjnie nakręcone sceny seksu. Choreografia ciał, idealne wyczucie tempa, odpowiednio dawkowana śmiałość sekwencji. Dowód, iż erotyka ma swoje miejsce na dużym ekranie, choć tak rzadko tam gości.
7. Tokyo Vampire Hotel (2017), reż. Sion Sono
Jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów tej edycji festiwalu. Na wstępie trzeba jednak wspomnieć, że najnowsze dzieło Siona Sono to przemontowana, dwuipółgodzinna wersja dziewięcioodcinkowego serialu. Co niestety widać, bo o ile punkt wyjścia jest banalny, to w relacjach między bohaterami bardzo łatwo się pogubić. Trudno też się oprzeć wrażeniu, że brakuje wielu ważnych scen, a fabuła jest podziurawiona niczym ser szwajcarski. Mimo wszystko, jeśli mocno okrojona wersja tej historii potrafiła sprawić tak ogromną frajdę, to trudno sobie wyobrazić zachwyt jaki towarzyszyłby mi po poznaniu pełnego obrazu. Ci, którzy Sono znają, wiedzą zapewne, że to twórca niepokorny, a przy tym szalenie odważny w łamaniu konwencji i mieszaniu gatunków. Amerykańscy postmoderniści nie dorastają mu do pięt. Tym razem opowiada o starciu dwóch wampirzych klanów w tytułowym hotelu w Tokio A.D. 2021. Nie owijając w bawełnę, już od pierwszych minut serwuje nam bezpretensjonalnie kampową, kolorowo-neonową rzeźnię. Jeśli niestraszne Wam hektolitry krwi na ekranie, czujecie motyle w brzuchu przy podbitych dźwiękach wystrzałów i świszczącej katany w akompaniamencie energicznej muzyki to zdecydowanie film dla Was! Oczywiście Sono nie byłby sobą, gdyby nie przemycił tam subtelnego hymnu na cześć wyrzutków społecznych i cicho nie zapłakał nad tym, że nie ma na świecie większych potworów od człowieka. Dla mnie to esencja kina rozrywkowego, chociaż zdaje sobie sprawę, że nie jest to najlepszy film Sono, a granica między kiczem, a sztuką jest tu umowna.
6. Marlina: zbrodnia w czterech aktach (2016), reż. Mouli Surya
Indonezja bez wątpienia kinem gatunkowym stoi i "Marlina" jest tego kolejnym doskonałym przykładem. Reżyserka Mouly Surya zabiera nas na wyspę Sumba, która w jej obiektywie do złudzenia przypomina uwspółcześniony dziki zachód. Poznajemy tam tytułową bohaterkę, młodą, samotną wdowę nawiedzaną przez lokalnych rzezimieszków. W obliczu zagrożenia, zdana tylko na siebie, musi wykazać się wielką determinacją i heroizmem, żeby ujść z życiem. To wyjątkowo oryginalnie poprowadzony film zahaczający o rape and revenge i kino drogi, garściami czerpiący z estetyki spaghetti westernu. Formalnie zapiera dech w piersiach muzyką w duchu Ennio Morricone, majestatycznymi panoramami i symetrią kadru. Zdążymy nimi nacieszyć oko, bo całość, mimo kilku bardziej dynamicznych sekwencji poprowadzona jest raczej w duchu slow cinema, co pozwoliło mi jeszcze głębiej wniknąć w tę okrutną, ale niepozbawioną nadziei i wypełnioną czarnym humorem opowieść. Ze względu na połączenie wielu różnych stylów, jest spore prawdopodobieństwo, że każdy znajdzie w "Marlinie" coś dla siebie, Miłośnicy kina gatunkowego, docenią sprytną zabawę konwencją, a szukający głębszych treści dostrzegą odważny, szczególnie uwzględniając kraj jego pochodzenia, feministyczny manifest.
5. Gra Cieni (2016), reż. Jee-woon Kim
Jee-woon Kim dał się poznać jako twórca, który odnajduje się w różnych gatunkach. Począwszy od świetnie napisanego horroru "Opowieść o dwóch siostrach", po wielokrotnie nagradzany dramat "Życie słodko-gorzkie" i szalony western "Dobry, zły i zakręcony" wypełniony akcją. Kolejne dzieło reżysera jest wypadkową jego poprzednich, ekscytujących produkcji. Film rozgrywa się w latach dwudziestych podczas okupacji japońskiej. Grupa bojowników walczy niewzruszenie o wolność Korei Południowej, ale kolejne niepowodzenia rodzą wątpliwość w powodzenie misji. Rebelianci zwracają się o pomoc do kapitana policji Kong-ho Song (Lee Jung-chool), który w młodości działał w ruchu oporu. Gdy staje się podwójnym agentem do samego końca nie ma pewności po której jest stronie. Otoczka tajemniczości budowana wokół tej postaci tylko podsyca napięcie. Niewiele wiadomo o priorytetach Kong-ho Song. Czy nie ma skrupułów i działa wyłącznie na swoją korzyść? Gardzimy dwuznacznymi poczynaniami targanego niepewnościami bohatera. Postawa Kima Woo-Jin (Yoo Gong znany z "Train to Busan"), zdeterminowanego agenta ruchu oporu kontrastuje z działaniami japońskiego oficera targanego dylematami dotyczącymi tożsamości narodowej. Tworzą na ekranie świetną parę prowadzącą zawoalowaną grę w kotka i myszkę, którą trzeba śledzić z wytężeniem, by się nie pogubić. Jednak przy całej zawiłości historii spiskowej, film zapewnia przystępną rozrywkę. Choreografia brawurowych sekwencji pościgów podana jest z elegancką precyzją. Można powątpiewać w zasadność wprowadzenia niektórych rozwiązań fabularnych, ale podawane są z wdziękiem i nutką poezji, którym trudno się oprzeć. Przemyślane użycie muzyki Ravela, czy Armstronga działa odświeżająco na całość i stanowi świetne dopełnienie obrazu. Tak jak ścieżka dźwiękowa leje miód w serce widza, tak ucztę dla oczu stanowią klimatyczne ujęcia i solidna praca kamery z wykorzystaniem gry cieni. Drobnym minusem jest łopatologiczna końcówka specyficzna dla produkcji amerykańskich. Te elektryzujące kino szpiegowskie wiedzie nas po rozpoznawalnych tropach, czy stereotypach, ale robi to dozując napięcie i w dobrym stylu południowokoreańskiego thrillera.
4. Proste życie (2011), reż. Ann Hui
Nie przypominam sobie, żebym widział film, który dotyka problemu starości z takim wyczuciem. Podstawą scenariusza była historia powstała w oparciu o przeżycia producenta - Rogera Lee. Koncentruje się na jego relacji z Ah Tao sędziwą służącą, która od lat młodości opiekuje się kolejnymi pokoleniami rodziny Rogera. On pochłonięty pracą zdaje się początkowo nie dostrzegać jej ogromnego wkładu i oddania przy codziennych obowiązkach domowych. Dopiero wylew, który przechodzi gosposia otwiera mu oczy, dzięki czemu zaczyna łączyć ich niemal rodzicielska relacja. Mimo, że obfite w dramaty, to bardzo stonowane i wyciszone dzieło. Reżyserka prowadzi je spokojnie, z lekkim humorem, bez emocjonalnych szarż i operatorskich trików. Wydobywa za to esencję tego, co mogę określić prozą życia. Duża w tym zasługa aktorów, a szczególnie nieocenionej Deannie Yip, która perfekcyjnie wciela się w rolę poczciwej starszej kobiety. W momentach, których Amerykanie czy nawet Europejczycy zaserwowaliby nieznośny patos, Ann Hui ucieka z kamerą, preferując raczej wywołanie u widza zadumy niż potoku łez. Rzecz o pięknej ponadpokoleniowej przyjaźni, która kojarzy się z najlepszymi dokonaniami Yasujirô Ozu.
3. Made in Hong Kong (1997), reż. Fruit Chan
20 lat po premierze, "Made in Hong Kong" nie traci na mocy. Film jest swoistym antidotum na przemysł filmowy Hong Kongu opanowany do końca lat 90. przez chińskie Triady. Młodzik o ksywce "Autumn Moon" tkwi w świecie, gdzie nastolatkowie pozostawieni sami sobie rzucają szkołę i zarabiają wykonując brudną robotę zleconą przez gangi. Zmarginalizowani żyją intensywnie i umierają młodo. Dorośli są nieobecni, przytłoczeni rzeczywistością uciekają od problemów. W osieroconych sercach narasta potrzeba poradzenia sobie z własnym życiem, a bezsilność tylko rodzi zniecierpliwienie i gniew. Film zyskuje drugie dno, gdy "Moon" dostaje dwa zakrwawione listy pochodzące od zmarłej Susan i poznaje Ping, która choć śmiertelnie chora, jest pogodzona ze swoim losem. Te wydarzenia nastrojone refleksyjnie pomagają przyhamować rozbiegane i rozsadzane dynamiką kadry. Odwaga i siła przebijająca przez dwie diametralnie różne postawy mocno pobudzają podświadomość bohatera, tak, że zakochuje się w obu dziewczynach. W tym momencie film przechodzi płynnie w wzruszający w swej szczerości melodramat z posmakiem kina spod znaku "Triad". Mimo, że czuć sprzeczność wobec przestępczych poczynań niedorostka to intymna sytuacja obcowania w świecie targanym porywami serca zbliża nas do zagubionego chłopaka z każdą minutą. Nie spotkałam się wcześniej z tak żywo poprowadzoną narracją w filmie "coming-of-age", wypełnionym po brzegi młodzieńczą energią i intensywnością przeżyć.
2. Bahubali: Finał (2017), reż. S.S. Rajamouli
Pierwsza części dyptyku „Bahubali” okazała się olbrzymim sukcesem kasowym indyjskich kin i jednocześnie największym w historii Tollywood (przemysł filmowy Indii w języku telugu). Jak się okazało, S.S. Rajamouli zna jednak złotą zasadę sequeli jak nikt inny i w drugiej części wszystkiego jest więcej, mocniej, bardziej. Prabhas zyskał większą muskulaturę, a liczniejsze sceny akcji są tak spektakularne, a jednocześnie łamiące wszelkie prawa fizyki, jak chyba jeszcze nigdy w historii kina. Encyklopedie wymagają natychmiastowej aktualizacji pod hasłem „epickość”. Poznajemy dalsze losy Mahendry Baahubali i jego ojca Amarendry, a także odpowiedzi na wszystkie pytania, które nurtowały fanów przez ostatnie dwa lata. Mimo pewnych niedostatków fabularnych i w efektach specjalnych nie sposób chyba wyjść z kina bez uśmiechu na ustach, a wyraziści bohaterowie sprawiają, że śledzi się ich losy z zapartym tchem. Ten pełen rozmachu koktajl emocji po prostu trzeba zobaczyć.
1. Rzeka czasu (2016), reż. Yang Chao
Yang Chao przygotowywał się do nakręcania “Rzeki czasu” aż sześć lat - tyle zajęło znalezienie lokacji wzdłuż najdłuższej rzeki Chin. Dla reżysera ważne było, żeby pokazać piękno przyrody i pozostałości dawnej lokalnej kultury chińskiej. Z przyczyn politycznych jego dzieło zostało pozbawione społecznych i gospodarczych analiz, a kontrowersyjna Tama Trzech Przełomów ukazana jedynie jako cezura w dziejach Jangcy. Na poziomie sjużetu bohater filmu odbywa podróż od ujścia rzeki w okolicach rozwiniętego Szanghaju aż po jej źródła leżące na terenie okupowanego przez Państwo Środka Tybetu. Yanga interesuje jednak też ruch na płaszczyźnie czasowej, ogląda się przez ramię za przeszłością, która została przykryta kurzem, ale nadal wpływa na tożsamość narodową. Główny bohater, Chun ruszając w rejs na małym statku, stara się okiełznać traumą po stracie ojca (piękny, choć wymyślony przez reżysera, obyczaj z rybą). Realizm spotyka się z poezją, mistycyzmem i raczej hermetycznymi dla europejskiego widza symbolami. Nastrój “Rzeki czasu” odnosi się bardziej do buddyjskiego ceremoniału niż do prawideł rządzącymi filmem drogi. Wybitna operatorska sprawność Marka Lee Ping-binga (pracował z największymi: Hou Hsio-hsieniem,Wong Kar-Waiem, Koreedą) uwydatnia piękno krajobrazów. Osiąga on dzięki głębi ostrości i uchwyceniu stanów pogodowych (Turner byłby dumny!) efekt zbliżony do tradycyjnych pejzaży chińskich malowanych tuszem. Na razie mój faworyt całego festiwalu - uderza w tony, które najbardziej cenię w kinie.