W ramach tegorocznych Nowych Horyzontów opisaliśmy dla Was kilkadziesiąt produkcji z całego świata(dokładnie 54), jeszcze więcej obejrzeliśmy, przedyskutowaliśmy w Arsenale i na podcaście (aż 10 odcinków!), kilka przyśniło się nam nawet podczas krótkich momentów spoczynku. Chwilę potrwało zanim zebraliśmy naszą dziesiątkę najlepszych filmów z tej edycji Nowych Horyzontów. Emocji, kontrowersji, achów i ochów w końcu nie brakowało. Wygrała jednak jak co roku sztuka filmowa. Różnorodna, czasem chropowata jak pustostany z dzieł Pedro Costy, przewrotna jak obrazy Gaspara Noé, rubaszna jak poematy João Césara Monteiro.
10. "Skate Kitchen" (2018, reż. Crystal Moselle)
Pozornie, debiutancka fabuła Chrystal Moselle stanowi standardową historię o definiowaniu siebie na nowo pod wpływem zmiany otoczenia. Camille (Rachelle Vinberg), zapalona skaterka z Long Island poświęca cały swój wolny czas na samotne doskonalenie umiejętności i publikowanie na Instagramie coraz to trudniejszych tricków. Gdy w trakcie jednego z nich pechowo upada, deską raniąc sobie narządy płciowe, samotnie ją wychowująca matka zabrania córce jeździć w obawie o jej zdrowie. Nasza bohaterka nie zgadzając się na przymusowe porzucenie całego dotychczasowego życia zaczyna codziennie dojeżdżać do Nowego Jorku by tam, w nowym otoczeniu móc zrobić krok naprzód. Camille, w wielkich brzydkich okularach i z nudnym, zachowawczym stylem ubierania poznaje w wielkim mieście tamtejszą ekipę skaterek, tytułowe Skate Kitchen, będące zresztą istniejącym w rzeczywistości kolektywem. Kluczową cechą obrazu Moselle jest unikanie skupiania się na jakimś konkretnym „dramacie”, niczym uliczny kot fabuła zwinnie lawiruje między postaciami, każdej dając na tyle dużo czasu byśmy mogli zrozumieć jej motywacje, a przy tym za mało by było miejsce na ocenę, czy kibicowanie. Niczym u Pawlikowskiego w „Zimnej wojnie” bezwzględne ostrze montażysty co chwila przenosi nas w inne miejsce i czas. Dzięki czemu możemy rozkoszować się atmosferą ulotnych chwil w marihuanowym dymie, jednocześnie nie tracąc sportowej wręcz dynamiki. Zresztą tytułowy skating jest tu ukazany zjawiskowo. Obsadzenie na drugim planie prawdziwych pasjonatek zaowocowało tym, że przedstawione tricki wyglądają rewelacyjnie, a próby coraz to odważniejszych zachowań sprawiają, że widz chwilami siedzi na krawędzi fotela z zaciśniętymi kciukami. Mimo konwencjonalnej struktury sprawiającej, że film powinien być przystępny dla każdego widza, nawet takiego nie przepadającego za wyciąganiem go ze strefy komfortu. Twórczyni zadbała o dopracowanie scenariusza i liczne smaczki pozwalające lepiej zrozumieć psychikę bohaterów.
Po pierwszych pokazach „Climaxu” w Cannes, świat obiegły opinie, że Gaspar Noé nakręcił połączenie „La La Landu” z “Salo”. Choć ostatecznie te porównania nie do końca oddają esencję filmu, to muszę przyznać, że tak angażującego mariażu tańca i przemocy jeszcze w kinie nie widziałem. Przenosimy się do lat 90. Czasów, kiedy w klubach królował m.in. Soft Cell i Aphex Twin. Poznajemy grupę zapalonych tancerzy poprzez wyświetlane na kineskopowym telewizorze wywiady, na wzór reality show rodem z MTV. Noe z miejsca ujawnia swoje inspiracje. W kadrze rzuca się w oczy ustawiony na półce stos kaset VHS z takimi tytułami jak „Suspiria” czy „Opętanie”. Pozostaje tylko typować jakiego rodzaju piekło zgotuje swoim bohaterom. Balanga właściwa wita nas perfekcyjną choreografią i elektryzującymi dzwiękami “Supernature” Marca Cerrone, a widz z miejsca przenosi się na parkiet, zapominając że siedzi w sali kinowej. W tym momencie staje się zakładnikiem DJ-a Gaspara, a on intensyfikuję wrażenia, stopniowo zmieniając imprezę w koszmar, z którego nie ma ucieczki. Co ciekawe tym razem Noe nie potrzebuje uciekać się do skrajnego naturalizmu, żeby obezwładnić i osaczyć. Nie rozłupuje nikomu czaszki gaśnicą, nie strzela też ejakulatem w publiczność. Niesamowity poziom immersji osiąga dzięki długim ujęciom, pracy kamery imitującej ruchy głowy i ciężkiego basu permanentnie drylującego uszy. Wrażenie porównywalne z grami w technologii VR. Niezależnie od tego, czy doświadczenie to zakończy się tytułowym climaxem, czy traumą wymagającą konsultacji psychiatrycznych, warto dać się zamknąć na półtorej godziny w kinie. Oto libacja jakiej nigdy nie zapomnijcie!
8. Sauvage (2018, reż. Camille Vidal Naquet)
Léo, dwudziestodwuletni Francuz, nie ma własnego lokum, czasem uda mu się przenocować na imprezie, ale zazwyczaj wystarcza mu zwykła ławka w parku. Nie zdobył nigdy wykształcenia i nawet czytanie sprawia mu trudność. Żyje z dnia na dzień, a gdy braknie mu pieniędzy na odrobinę strawy, dorabia jako gejowski żigolak. Tryb egzystencji naraża niestety jego zdrowie na szwank, a kaszel staje się niebezpiecznie gruźliczy. W kontakcie z innymi, w szczególności z Ahdem, którego darzy uczuciem, spod hedonistycznej powłoki ujawnia się wrażliwy, samotny młodzieniec. Czuły i pomocny przyjaciel nie chce odwzajemnić jednak jego miłości, pouczając, że życie na ulicy musi się w końcu skończyć, że trzeba ustatkować się i zadbać o siebie nawet kosztem wolności. Gdy na drodze Léa stanie bogaty mężczyzna oferujący mu dostatnie i spokojne życie przy swoim boku, młody buntownik stanie przed trudnym wyborem. Zaprzestanie włóczęgi oznaczałoby przecież nie tylko dostęp do prywatnych lekarzy i drogich leków, ciepłego jedzenia i wygodnego łóżka, ale również rezygnację z miłości i własnego sposobu na życie. Debiut reżysera Camille’a Vidal-Naqueta jest taki jak jego główny bohater, czyli szczery i niepokorny, a przy tym surowy w formie. Wnikliwie obserwuje gejowskie środowisko, pokazując je bez upiększeń i nie stroniąc od tematów tabu. Duża w tym zasługa odważnej i zniuansowanej kreacji Félixa Maritauda, znanego polskim widzom głównie ze „120 uderzeń serca” Robina Campillo, który otrzymał za tę rolę Nagrodę Fundacji Louisa Roederera dla wschodzącej gwiazdy na festiwalu w Cannes. Wrażenie intymności i bliskości z bohaterem zapewniają również klaustrofobiczne zdjęcia Jacquesa Giraulta, często korzystającego z kamery z ręki.
7. Gardło, serce, brzuch (2016, reż. Maud Alpi)
Prezentowane w sekcji „Lost, Lost, Lost” ”Gardło, serce, brzuch” podejmuje drażliwy temat przemocy wobec zwierząt. Mimo, że w festiwalowym katalogu zawczasu zaznaczono, że obraz nie epatuje scenami kaźni, dało się wyczuć na korytarzu przed seansem łatkę tego filmu o rzeźni. Towarzyszymy młodemu pracownikowi ubojni, który mechanicznie wykonuje swoją pracę. Kijem i przy pomocy wstrząsów elektrycznych przemieszcza krowy i świnie z boksu do boksu a następnie w ich miejsce ostateczne. Gdy poznajemy go lepiej zauważamy jednak, że to wrażliwy chłopak, którego stać na czułość wobec swojego psa a czasem nawet na chwile słabości wobec bydła. Sceny, w których głaszcze przerażoną krowę należą do jednych z najbardziej przejmujących. Swojemu czworonogowi obiecuje, że to tylko chwilowe zatrudnienie i szybko stąd uciekną a w rozmowie ze współpracownikiem ujawnia jak boli go ludzkie piętno „mordercy zwierząt”. Gdy kamera podąża za zwierzętami i obserwuje ich przerażone oczy stajemy się, niczym w „Synie Szawła” László Nemesa, kolejnymi do odstrzału. A wobec rezygnacji z pokazywania brutalnych scen estetyzacja zdjęć przestaje uwierać wrażliwego widza. Reżyserka zdaje się zadawać pytanie o to, czy możliwa jest empatia i wrażliwość w miejscu takim jak rzeźnia. Nie stawiając jednoznacznych i tendencyjnych sądów próbuje zrozumieć protagonistę i przedstawić całą złożoność problemu nie dając prostych rozwiązań.
6. Odejścia i powroty (2003, reż. João César Monteiro)
Ostatni film João César Monteiro Świadectwo tego, że przegapiłem prawdopodobnie świetną retrospektywę, gdyż do poznawania jego twórczości jakoś nie zachęciło mnie dobre, ale chwilami nieznośnie teatralne „Silvestre” z 1981 roku. Dlatego dopiero w moim ostatnim dniu Nowych Horyzontów wybrałem się z ciekawości na „Odejścia i powroty”, które okazały się rewelacją. Jednak „mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, nie jak zaczyna”. Monteiro spisuje niejako swój testament. To podsumowanie hulaszczego życia, pełnego przygodnych romansów i imprez, gdzie autor nie żałuje ani chwili na nie poświęconych. Głównym bohaterem opowieści jest sam reżyser, na potrzeby dzieła przyjmujący pseudonim João Vuvu. W wieku 68 lat już nie tak sprawny fizycznie, by kontynuować swe podboje w niegdysiejszym tempie, ale nadal mogący świntuszyć słowem. Tego nie szczędzi nam ani trochę, ubierając sprośne monologi w formę esejów na cześć życia. Dodatkowo przez mieszkanie João przetacza się kilka młodych dziewcząt, chętnych uczestniczyć w zabawach sprośnego starca. Nie ogranicza się on do podglądania ich przez dziurkę od klucza czy podkradania bielizny. Nie, on pragnie ich krwi menstruacyjnej, gazów jelitowych, a zwieńczeniem orgii winna być zabawa z olbrzymim, 50-centymetrowym sztucznym penisem. Powiecie, to obrzydliwe. Tyle że taki już jest Monteiro, a z filmu płynie piękna pochwała samoświadomości. Reżyser nie pragnie nagłych zwrotów, nawrócenia, ustatkowania. On tylko stawia kreskę pod wszystkimi dokonaniami. Znajdziemy tu nie tylko zgorszenie, ale również opisaną wyjaśnioną motywację oraz kilka głębokich, refleksyjnych momentów. W środku spektaklu następuje spotkanie ojca z synem, wyjście do rozważań na temat tego, co przekazujemy kolejnym pokoleniom. Być może „rozwiązłość”, powiedzą jedni, być może „wolność”, orzekną drudzy. Jakkolwiek to nazwiecie, warto zapamiętać te liryczne momenty uczulające, iż Monteiro zboczeńcem był, ale wielkim poetą także. Przynajmniej ten film o tym świadczy.
5. Morze Wewnętrzne (2018, reż. Kazuhiro Soda)
Kazuhiro Sōda w swoim najnowszym filmie „Morze Wewnętrzne”, należącym do stworzonego przez siebie cyklu filmów obserwacyjnych, przenosi nas do niewielkiego japońskiego miasteczka portowego Ushimado w prefekturze Okayama nad tytułowym akwenem. Życie płynie tu powoli i podlega niezmiennym od lat prawom. Reżyser wraz z żoną rozmawia z lokalnymi mieszkańcami, przygląda się ich pracy i towarzyszy przy codziennych czynnościach. Poznajemy między innymi będącego u progu emerytury rybaka, właścicielkę lokalnego sklepu ze świeżymi rybami i jej klientów. Kamera Sōdy drobiazgowo rejestruje wprawnie wykonywane ruchy pracujących, podczas gdy reżyser i jego żona dokładnie wypytują o szczegóły obserwowanych działań. Naprawianie i zarzucanie sieci, wyplątywanie z niej i hurtowa licytacja złapanych okazów, filetowanie i pakowanie ich przez sprzedawczynię, rozwożenie zakupionego towaru, dokarmianie kotów resztkami rybich wnętrzności. Wszystkie te czynności układają się w najważniejszy dla nadmorskiej miejscowości ciąg przetwórstwa, któremu niemal podporządkowano strukturę narracyjną filmu. Japoński twórca podążając „szlakiem połowu” portretuje z dużą dawką czułości i zaangażowania lokalną społeczność, co i rusz zbaczając z obranej ścieżki za napotkaną po drodze osobą. Sōda wraz z żoną stają się zatem pełnoprawnymi bohaterami dokumentu, wzbudzając zainteresowanie mieszkańców i zdobywając ich zaufanie i sympatię. Na skutek tego Japończycy opowiadają twórcom filmu swoje intymne historie i ujawniają wewnętrzne żale. Jak się okazuje, nie przypadkiem zdecydowana większość ludności Ushimado to starsze osoby. Młodzi, jak syn rybaka, skuszeni wyższą płacą i lżejszą pracą wyemigrowali do miast, zostawiając rodziców samych sobie. Gdzieś między słowami pobrzmiewa tu nuta samotności i strachu przed cywilizacją, która do tej pory nie zauważając małego miasteczka, teraz zaczyna wkraczać doń z buciorami. Widzimy miejsce, które prawdopodobnie już niedługo przestanie istnieć. Skrupulatną pracę ludzkich rąk zastąpią wkrótce machiny, a ludzie zamiast ostroboków od starego rybaka wybiorą te z hipermarketu. Bohaterowie nie raz i nie dwa mówią o zbliżającej się śmierci. Bo skoro nie ma młodego pokolenia, to co po nich pozostanie?
Dotychczasowe próby przekładu prozy Harukiego Murakamiego na język filmu kończyły się spektakularnymi klęskami, albo w najlepszym przypadku mieszanymi opiniami. Zapewne, w dużej mierze jest to wina specyficznego, ocierającego się o grafomanię, stylu pisarza. Kto miał jednak przerwać klątwę jak nie Lee Chang-dong, specjalista od kinowych spraw beznadziejnych, który specjalnie dla tego projektu powrócił z emerytury. „Burning” to bardzo luźna adaptacja opowiadania Murakamiego pod tytułem „Spalenie stodoły”. Reżyser przeniósł akcję do rodzimej Korei i zsyntezował bohaterów historii Japończyka z postaciami z opowiadania Williama Faulknera pod tym samym tytułem. Dodano tu również sporo komentarza dotyczącego współczesnej Korei, stosunków z Północą, rozwarstwienia społecznego, czy panującej mizoginii. Całość tworzy specyficzny i oryginalny, ale też bardzo interesujący miks romansu, thrillera i kina zaangażowanego. Jong-soo (Yoo Ah-In) to świeżo upieczony absolwent literatury. W Seulu stara się utrzymać z prac dorywczych, a w wolnym czasie próbuje zacząć pisać swoją powieść. Pewnego dnia przypadkiem spotkana hostessa przedstawia mu się jako Haemi – koleżanka z młodości i daje do zrozumienia, że niegdyś go kochała, a on nią wzgardził. Wkrótce potem dziewczyna wyjeżdża do Afryki w poszukiwaniu, jak sama to nazywa „prawdziwego głodu”, i prosi chłopaka by zajął się jej kotem. Gdy kilka tygodni później wraca, jest z nią Ben – niewiele od nich starszy tajemniczy bogacz. „Burning” to film, który łącząc elementy kina gatunkowego, społecznego manifestu przeciw niesprawiedliwości współczesnej Korei i romansu tworzy swoistą współczesną wersję, przywołanego przeze mnie już wcześniej, arcydzieła Fitzgeralda. To też dowód triumfu współczesnej kultury globalnej wioski. Koreańczyk adaptując japońskie opowiadanie wspiera się amerykańską klasyką literatury by stworzyć dzieło zrozumiałe na każdej szerokości geograficznej. Rekordowe oceny tego filmu nie wzięły się znikąd i to, że pobił rekord akurat „Toniego Erdmanna” to również nie jest przypadek. Kapitalizm z jego śmiesznościami (Toni Erdmann) i wszechwładzą (Burning) stał się (jedynym?) światowym uniwersałem.
Kino jak mało która ze sztuk potrafi przeplatać rzeczywistość z fikcją i „trzeci debiut” Pedro Costy jest najlepszym na to dowodem. W „W pokoju Wandy” bohater najważniejszej bodaj retrospektywy tegorocznego festiwalu pod lupę bierze życie w Fontainhas, nieistniejącej już kabowerdyńskiej dzielnicy Lizbony. Jak sam reżyser mówi propozycja stworzenia tego obrazu wyszła ze strony tytułowej Wandy, która jako aktorka występowała w „Kościach”. Kobieta zaprosiła twórcę do swojego domu by mógł zaobserwować prawdziwe życie imigrantów i ich potomków, upływające na niekończących się rozmowach i wspólnym narkotyzowaniu się. Zbiegło się to w czasie z wewnętrznym kryzysem twórcy, jego postępującym buntem wobec martwemu i sztywnemu „klasycznemu kinu”. Ograniczające ramy scenariusza, wyzutego z życia wyuczonego aktorstwa go obrzydzały i w jego oczach zdawały się nie mieć sensu. Z kolei wszechobecna pogoń za pieniędzmi i hierarchizacja z jaką się spotkał podczas pracy na wielu planach jako asystent reżysera, prawie zabiły miłość do kina. W tym obrazie jest inaczej, historia powstawała wraz z rytmem życia i obserwacji. Bardzo nowoczesna na tamte czasy mała kamera cyfrowa umożliwiła Coście filmowanie czego chce kiedy chce, a artysta chętnie się do tego zabrał. Dzięki tym rozwiązaniom powstało dzieło magiczne, z jednej strony składające się jedynie z nieskończonych improwizowanych i naturalnych dialogów, często po prostu rozmów między znajomymi, z drugiej niosące za sobą mnogość symboli i wagę swoich czasów. Koniec XX wieku, splata się z końcem istnienia dzielnicy, z końcem dotychczasowego świata. Niby przez trzy godziny na ekranie nie dzieje się nic, ale tak naprawdę dzieje się wszystko, autentyczny teatr życia i śmierci.
2. Walkabout (1971, reż. Nicolas Roeg)
Jako że retrospektywy są bardzo istotnym elementem festiwalu Nowe Horyzonty nie mogliśmy nie uwzględnić ich w naszym zestawieniu. Chociaż trzeba przyznać, że była to decyzja żywo dyskutowana, zwłaszcza w kontekście filmu Roega, który przecież cieszy się olbrzymią renomą i popularnością zdecydowanie przebija niszowe dzieła reżyserów takich jak Costa czy Monteiro. Nie mniej, z racji tego, że spora część redakcji widziała dzieło Brytyjczyka po raz pierwszy, zdecydowaliśmy się je tu umieścić, a zgodnie z ocenami uplasowało się na drugim miejscu. Tytułowe “Walkabout” to aborygeński rytuał, który musi przejść każdy chłopiec, aby stać się dorosłym mężczyzną. Wymaga on przeżycia przez sześć miesięcy będąc pozostawionym przez swoje plemię, samotnie walcząc z naturą i przeciwnościami losu. Zainspirowany tym zwyczajem reżyser opowiada nam historię dwójki dzieci, która została porzucona przez ojca i sama musi sobie radzić na australijskim pustkowiu. Obraz z jednej strony przypomina familijne kino, przywodząc na myśl chociażby dobrze nam znane adaptacje powieści “W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza, z drugiej zaś jest czymś znacznie więcej. Niesamowicie wystylizowaną, uniwersalną historią walki o przeżycie, powrotu do pierwotnych instynktów i międzykulturowej wymianie doświadczeń. Roeg świadomie kontrastuje ze sobą umiejętności “cywilizowanych” europejczyków i “dzikich” Aborygenów jak i ich sposób postrzegania otaczającego świata, niejednokrotnie pokazując cywilizację białego człowieka w nieszczególnie korzystnym świetle. Bohaterowi tegorocznej retrospektywy bez wątpienia udało się stworzyć jeden z najbardziej wielopłaszczyznowych i po prostu najlepszych filmów survivalowych w historii kina.
1. Siedzący słoń (2018, reż. Hu Bo)
“Siedzący słoń”, chiński kolos liczący mrożące krew w żyłach 3 godziny i 50 minut niesie za sobą potężny ładunek emocjonalny. Choćby w związku z faktem, że reżyser Hu Bo nie doczekał jego berlińskiej premiery. 29-latek odebrał sobie życie na kilka miesięcy przed pokazaniem go publiczności. Odczytany przed projekcją na festiwalu Nowe Horyzonty list samego Béli Tarra, który był dla niego mentorem, unaocznił, że treść jedynego zrealizowanego projektu niebezpiecznie splotła się z losem artysty. Film ma kunsztowną strukturę, widzowska uwaga zostaje rozbita na cztery przenikające i uzupełniające się wątki. Każdy z nich otrzymuje odpowiednio dużo czasu, by wybrzmieć, stać się pełnoprawnym elementem społecznej układanki. Hu Bo wprowadza figury nieopierzonego samca, naiwnej małolaty, starca i próbującego się pozbierać bandyty. Za ich sprawą odmalowuje relacje i układy panujące w Państwie Środka. To kwartet zbitych z tropu straceńców, desperatów pozbawionych resztek godności i z różnych powodów wyklętych z normalnej egzystencji. Z “Siedzącego słonia” wyziera melancholia i defetyzm, co niestety zbyt często podkreślają dialogujący bohaterowie – to frycowe debiutanta, chwilami zamiast milczenia zalewa nas z ekranu potok słów. Osobisty dramat reżysera, myślącego zapewne już na etapie realizacji filmu o ostatecznym rozwiązaniu, przebija kilkukrotnie w wypowiedziach i deklaracjach. Depresyjna aura wisząca nad całością nie wyklucza zupełnie niespodziewanej w tym miejscu wiary w odmianę losu. Metaforą ucieczki od problemów, rozpoczęcia nowego rozdziału, restartu, wymknięcia się z pułapki staje się dla nieszczęśliwców opowieść o mieszkającym w zoo w Manzhouli tytułowym słoniu. Siedzi on podobno niewzruszony na swoim wybiegu, nie przejmuje się otoczeniem i żadna bieda mu nie straszna. Tylko kto zdoła się przełamać i wsiąść do pociągu, by gonić za marzeniami?