Od kilku dobrych lat słychać było w świecie filmowym jak to różni realizatorzy przymierzali się do filmowej biografii kochanego na całym świecie Johna Ronalda Reuela Tolkiena. Książkowych biografii wprawdzie nie brakowało - od kanonicznego tomu Humphreya Carpentera począwszy - ale co film, to film.
Fani wyczekiwali „Tolkiena” z ekscytacją i tylko ci, którzy kojarzyli nazwisko reżysera, Domego Karukoskiego, przeżywali chwile niepokoju i zwątpienia. Jego poprzedni film, „Tom of Finland” był również biografią ikonicznego artysty i ten fiński filmowiec zrobił z niej ugrzecznioną, sążnistą wręcz i zupełnie nijaką opowieść. Z „Tolkienem” wyszło o dziwo lepiej, jednak do ideału sporo zabrakło.
To prawda, że film podchodzi do faktów z życia pisarza w zasadzie z szacunkiem, choć nie unika nadmiernego dramatyzowania i zgubnego sentymentalizmu, a zdarza się, że popada w czystej wody kicz. Dobrze prezentuje się pod względem wizualnym: zdjęcia, scenografia i kostiumy pozwalają przetrwać co trudniejsze momenty. Oprawa wizualna, wraz z pełną uroku ścieżką dźwiękową Thomasa Newmana budują nastrój zaiste bajkowy. Reżyser poszedł bowiem drogą historii niemal baśniowej i próbuje konstruować swój film na wzór jakiejś legendy o narodzinach i dojrzewaniu bohatera. Jest to opowieść o niedolach biednej sieroty, o przyjaźni silniejszej niż śmierć oraz o miłości, która trwa pomimo przeszkód. Wszystko fajnie, ale gubi się w tym nadmiarze postać samego pisarza.
Tytułowy bohater da się lubić, ale jest zupełnie nieciekawy, pomimo tego, że zdolny Nicholas Hoult robi co może, by swoją postać uwiarygodnić. To portret tak powierzchowny, że w zasadzie mógłby dotyczyć kogoś zupełnie innego. Twórcy podejmują wprawdzie wysiłek ukazania wielorakich fascynacji przyszłego profesora, ale trudno uwierzyć, że ten mdły młodzieniec jest rzeczywiście nietuzinkową postacią. Niby jest tu jakaś próba uchwycenia jego barwnej wyobraźni czy niezłomnej determinacji, ale nie wychodzi to poza swoisty ornament i niewiele ma wspólnego z budowaniem złożonej charakterystyki bohatera. Mi osobiście zabrakło również ukazania tego jaki wpływ miał na osobowość Tolkiena jego duchowny opiekun oraz silna wiara i katolicyzm, które były istotnym składnikiem jego życia i twórczości, o czym przekonać się można czytając chociażby fascynujące listy mistrza, pisane przez lata do rodziny, wydawców i czytelników.
Myślę, że pomimo wielu wad filmu Karukoskiego nie należy całkiem przekreślać. Jest przyzwoicie zagrany (szczególnie wybija się Derek Jacobi w epizodycznej roli profesora Wrighta), ma też kilka trafionych pomysłów i dobrze napisanych scen. Doceniam np. to, że próbuje nadać osobowość ukochanej Edith. W biografiach książkowych schodzi ona raczej na dalszy plan i trudno dowiedzieć się więcej na jej temat. Przywoływana jest głównie jako inspiracja do przepięknej opowieści ze Śródziemia o zakazanej miłości Berena i Lúthien, człowieka i księżniczki elfów – najbardziej osobistej i najbliższej samemu Tolkienowi. W filmie są do niej oczywiście różne aluzje, i choć panna Bratt jest poniekąd uosobieniem elfa, to zyskuje jednak całkiem mocny charakter – inna sprawa na ile może on być zbliżony do rzeczywistości. Jednym z takich odnośników do prozy Tolkiena jest eteryczny taniec Edith wśród drzew, ale film pełen jest tego typu subtelnych detali, będących jak małe prezenty dla fanów autora, którzy znają jego twórczość i biografię na wyrywki. Niestety przeplatają się one z toporną symboliką, a ponadto film podchodzi w innych miejscach z dużą dezynwolturą względem pewnych faktów, które należą do żelaznych składników legendy Anglika. I tak np. nerwowe bazgroły filmowego Ronalda nie mają nic wspólnego z elegancką linearnością rysunków Tolkiena. I przecież każdy wie, że pierwsze zdanie „Hobbita” zostało zapisane od niechcenia na pracy domowej studenta, którą poprawiał nieco znudzony nią profesor, a nie w eleganckim pergaminowym kajecie rodem z filmów Jacksona. Niby detale, ale wiemy, że samozwańczy tolkienolodzy takich drobiazgów podarować nie mogą.
Na koniec trzeba jeszcze wspomnieć o fundamencie, na którym Karukoski zbudował swój film. Otóż pokazuje on młodość Tolkiena – a szczególnie służbę wojskową w okopach Wielkiej Wojny – jako klucz do zrozumienia całej jego twórczości. I choć ta idea nie jest nowa i pojawia się niejednokrotnie w interpretacjach dorobku pisarza, to reżyser buduje kolejne sceny na zasadzie korespondencji z konkretnymi scenami z „Hobbita” i „Władcy Pierścieni” – czasem niemal jeden do jednego. Mało to subtelne i może wzbudzić słuszny sprzeciw nie tylko tych, którzy wzbraniają się w odczytywaniu dzieła twórcy przez jego biografię. Mnie osobiście nie przeszkadzało to tak bardzo, a nawet sprawiło pewną satysfakcję. Nie mogłem tylko uwolnić się od wspomnienia słów samego Tolkiena, który do końca życia nadzwyczaj mocno i wyraźnie przeciwstawiał się w swoich listach i wypowiedziach alegorycznemu odczytywaniu jego twórczości literackiej i doszukiwaniu się w niej wątków biograficznych. Oglądając ten film słyszałem jak przewraca się w grobie.
Tolkien
Rok: 2019
Gatunek: biograficzny
Kraj produkcji: USA
Reżyser: Dome Karukoski
Występują: Nicholas Hoult, Lily Collins, Derek Jacobi i inni
Dystrybucja: Imperial – Cinepix
Ocena: 3/5