Po nas choćby potop – recenzja filmu „To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie” – NH/AFF

To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie z maleńkiego i biednego Lesotho, to jedna z rewelacji ostatnich miesięcy (pokazy i nagrody m. in. w Hong Kongu, Rotterdamie, Sundance czy Wenecji). Nie dziwi zatem, że został on kandydatem oscarowym afrykańskiego państwa - zresztą pierwszym w historii. Obecnie produkcja walczy o Grand Prix w Konkursie Nowych Horyzontów. Film odnosi się do uniwersalnego konfliktu postęp kontra tradycja, który jednak zostaje wpisany w nurt slow cinema, tym samym nabierając... nowej dynamiki.

Za projektem stoi artysta wizualny Lemohang Jeremiah Mosese obecnie mieszkający w Berlinie. Mimo, że z Lesotho wyjechał przed laty, nadal śledzi z uwagą sytuację w kraju. Pomysł stworzenia To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie narodził się spontanicznie i wynikał z potrzeby wyrażenia sprzeciwu wobec obecnej niesprawiedliwości w jego ojczyźnie. Twórcy zależało na skomentowaniu poprzez sztukę arogancji polityków oraz uświadomieniu rodakom skali manipulacji. Zdarzenia w filmie są luźno oparte o przeżyciach samego reżysera, jego matki i babki.

Kluczowym konfliktem, jak się już rzekło, jest tutaj spór między postępowcami a obrońcami tradycji. Zanim jednak przyłożymy do tego nasze europocentryczne doświadczenie, gdzie rozwój rozumiany jest zwykle jako dobre w czystej postaci, a konserwatyzm coraz częściej ubiera się w brunatne barwy lub w woalkę wstecznictwa, rozważmy ten konkretny przypadek. Otóż, sytuacja wyjściowa jest taka, że wioska Nasaretha w tzw. Dolinie Łez (której nazwa wzięła się od cmentarzyska, jakie tu powstało po epidemiii dżumy) ma zostać zalana wodą z budowanej przez rząd tamy. Miejscowa ludność nie ma wyboru, po prostu otrzymuje od lokalnych polityków krótki termin wyprowadzki do Motimposo, nieopodal stolicy kraju, Maseru. Niebawem ma przybyć także specjalna ekipa, która ekshumuje ciała z okolicy – i tu zaczynają się schody.

To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie

W wiosce żyje bowiem kilkaset osób, i mimo, że są wśród nich, pojawiający się co prawda tylko przy okazji wyborów, poseł, katolicki ksiądz oraz wódz, to największym autorytetem cieszy się 80-letnia Mantoa (znakomita kreacja Mary Twali). Kobieta wśród mieszkańców ma swoje dzieci, wnuki i prawnuczęta, a co gorsza dla rządowych planów nie zamierza nigdzie się ruszać. Nie chce opuszczać ani swojego domu (tak jak bohater Paciorków jednego różańca Kutza), ani tym bardziej dopuścić do profanacji mogił przodków, w szczególności zmarłego przed kilku laty męża. Mimo upływu kolejnych wiosen jej żałoba po nim nie zostaje przepracowana. Ostatnią pociechą pozostają wizyty jej syna, który pracuje jako górnik w kopalni złota w pobliskiej Republice Południowej Afryce, a potem zaciąga się do wojska.

Film rozpoczyna się od wiadomości o jego śmierci. W tym momencie bohaterka nie ma już dla kogo żyć. Mantoa opłakuje dziecko i niemal nie wychodzi na zewnątrz. Ubiera suknię na pogrzeb i kładzie się na łóżku niczym na katafalku czekając na śmierć. Ona jednak nie nadchodzi. W tych sekwencjach przypominać może Vitalinę Varelę, tytułową bohaterkę z obecnego w programie Nowych Horyzontów arcydzieła Pedra Costy. To czym Portugalczyk zajmuje się przez cały metraż, twórca z Lesotho zamyka w kilku estetycznych scenach – wszak tutaj mamy do czynienia z finalnym stadium kilkuletniej żałoby. Gdy w końcu staruszka opuszcza dom jest namawiana przez księdza, aby pogodziła się wreszcie ze światem, bo chodząc w czerni może zostać uznana za wiedźmę i wariatkę. Wydarzenia związana z tamą budzą Mantoę, odzyskuje sens życia. O ile samo wygnanie z rodzinnych stron pewnie, z trudem, by jakoś przełknęła, ale nie może zostawić tutaj przecież grobów bliskich. Paradoksalnie to walka o mogiły dodaje jej energii, tym samym pogrzeb staje się zmartwychwstaniem.

Całość nie miałaby takiej mocy, gdyby nie zamknięcie opowieści w ramach ludowej baśni. Zamiast snucia historii przy ognisku Mosese zaprasza nas do klubu, gdzie trwa impreza. Gdzieś na uboczu kamera dostrzega naszego opowiadacza, stary człowiek, który zaraz zdradzi nam wszystkie sekrety na temat minionych wydarzeń. Charakterystyczne, że opowiadając będzie nieraz zwracał się bezpośrednio do Mantoi, która jednak pozostanie głucha na jego wołania – nie zejdzie ze swej drogi, za wszelką cenę dążąc do utrzymania statusu quo. Postęp z jej perspektywy będzie gorszy niż śmierć, dlatego też w pewnym momencie chcąc dołączyć do męża, ale i nie męczyć się dłużej z feralną decyzją administracyjną, chce zamówić swój własny grób. Jednocześnie nie przestaje aktywnie działać na rzecz lokalnej społeczności, czując, że bez niej młodzi staną się jak owce idące na rzeź. Jej przywódczą rolę reżyser podkreśla choćby w scenach, gdy kobeta siedzi samotnie na zgliszczach pewnego budynku, a otaczają ją właśnie owce.

To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie

To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie korzysta z mitologii ludu Sotho, przepełnione jest też poezją (może niezbyt udaną, ale bardzo szczerą i przesyconą zgryzotą). Ta aura magiczno-poetycka zostaje oddana także w warstwie audiowizualnej. Truizmem na Nowych Horyzontach będzie stwierdzenie o pięknych zdjęciach, ale w istocie mamy tu do czynienia z czołową operatorską robotą w tej edycji festiwalu. Pierre de Villiers, który pracował przy kilku hollywoodzkich produkcjach, ale dla którego jest to pierwszy samodzielny plan, poradził sobie jak stary wyga. Kompozycje kadru są bardzo przemyślane, a gra kolorami podkreśla malarskość scen (np. w sypialni Mantoi błękit paryski ścian i baldachimu spotyka się z karmazynem narzuty i brązem sukni). Piękno natury regionu Leribe, skąd pochodzi Mosese i gdzie umiejscowił fikcyjną wieś Nasarethę, zostaje wykorzystane do wywołania zamierzonego efektu artystycznego. Kwieciste łąki czy niebo z prażącym słońcem zestawiane są z dźwiękami niepokojącego japońskiego free jazzu Yu Miyashity. Barwne stroje innych mieszkańców kontrastują z czernią ubioru protagonistki. Reżyser wręcz krzyczy do nas, że ten świat stoi nad przepaścią.

Fabuła meandruje, a nadmiar symbolicznych scen może utrudnić nieco odbiór przesłania, jednak jasno określony jest tu konflikt podniesiony do rangi greckiej tragedii. Trudno w kontekście To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie nie pomyśleć o takich filmach jak Martwa natura Jia Zhangkego czy dokument W górę Jangcy, oba traktujące o pustoszących skutkach budowy Wielkiej Tamy Trzech Przełomów. Choć oczywiście w Chinach sprawa dotyczyła większej ilości osób, to mimo innej skali, w obu przypadkach zdanie społeczności nie jest kompletnie słyszane przez rządzących krajem polityków. Znaczącą różnicą jest jednak, że w produkcji z Lesotho głos sprzeciwu zostaje wypowiedziany, aby obudzić współobywateli, a w uniwersalnym odczytaniu także każdego z nas. Film Lemohanga Jeremiaha Mosese’a wpisuje się zatem w nurt kina rewolucyjnego. Niekoniecznie rozumiany jako krwawa rewolta, ale ułatwiający przejrzenie na oczy, gdy jeszcze nie jest za późno, aby interweniować. Każda społeczność czy jednostka ma przecież swoją „tamę”, przeciw której warto zaprotestować.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie plakat

To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie

Tytuł oryginalny: This Is Not a Burial, It’s a Resurrection

Rok: 2019

Gatunek: dramat

Kraj produkcji: Lesotho

Reżyseria: Lemohang Jeremiah Mosese

Występują: Mary Twala, Jerry Mofokeng, Makhaola Ndebele i inni

Ocena: 4/5