Pisząc o Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Transilvania (TIFF), mógłbym udawać dziennikarską bezstronność i oschłość czy performować krytyczny etos mitycznych przodków – ale oszustwo jest dzieckiem pozerstwa, a ja nie będę pozerem. Rumunia mnie zachwyca, a wizyta w sercu Transylwanii była świetnym doświadczeniem festiwalowym, filmowym, miejskim i językowym. Zarazem, nie oznacza to, że TIFF jest wolny od błędów, uchybień i wypaczeń, na które rodzimi festiwalowicze z pewnością patrzyliby z politowaniem. W tym tekście staram się pogodzić w sobie dwa żywioły: rumunofila zanurzonego w kulturze Innego oraz mojego wewnętrznego Polaka, dla którego narzekanie to nie sport narodowy, ale kulturowe zobowiązanie wobec braci i sióstr znad Wisły.
TIFF odbywa się w naprawdę cudownym miejscu, naznaczonym przez historię i dynamiczne relacje między Dako-Rumunami, Węgrami i Niemcami. Przez stulecia Kluż był lepiej znany jako Kolozsvár. Tak naprawdę dopiero od połowy XX wieku – i to dzięki celowej polityce władz komunistycznych – Rumuni zaczęli być w mieście większością. Najwięcej znaków przeszłej węgierskiej hegemonii można znaleźć na cmentarzu Hajongard, gdzie post mortem triumfuje madziarska burżuazja. Ten historyczny dopisek to pretekst do wyjaśnienia nie tylko nowego filmu Radu Jude Kontinental ’25 [NASZA RECENZJA], ale też kuszącej specyfiki miasta – architektonicznie zadłużonej w baroku, XIX-wiecznych przebudowach eklektycznych i sumiennie wykonanych pracach konserwatorskich. Od przestrzeni miejskiej warto zacząć, bo TIFF to festiwal chodzony, ale rzadko biegany. Seanse nie były podzielone na sensowne bloki, przez co nie było nawet szansy na standardowy nowohoryzontowy zestaw pięciu filmów dziennie, a spóźnialscy byli beztrosko wpuszczani na salę – więc pośpiech nie był wskazany. Można więc było chodzić: od Cinema Victoria na początku Bulevardul Eroilor (Bulwar Zwycięzców) przez Cinema Florin Piersic (nazwane na cześć wielkiej gwiazdy filmowej ery Ceaușescu) przy placu Mihai Viteazul (Michała Walecznego) po Casa Studenților, studencki dom kultury, owoc zjednoczenia uczelni rumuńskiej i węgierskiej w Klużu w 1956 roku.
Perłą w koronie festiwalowej topografii jest znajdujące się na przecięciu powyższych lokacji Piața Unirii (Plac Zjednoczenia), gdzie zorganizowano centrum festiwalowe i kino plenerowe. To ogromny obszar, niewiele mniejszy niż krakowski Rynek, a doniosłość filmowego święta podkreśla sąsiadujący z infrastrukturą TIFF barokowy kościół św. Michała i pomnik Macieja Korwina. Tak właściwie to Kluż można by zwiedzać trasą festiwalowych lokacji: kino ARTA przy Strada Universităţii, kino Dacia Mănăştur w podmiejskiej dzielnicy przebudowanej w stylu socrealistycznym, Iulius Parc, gdzie jakiś czas temu miała miejsce wystawa animatronicznych dinozaurów… Innymi słowy, TIFF jest dość ściśle zintegrowany z Klużem, miasto przez półtora tygodnia żyje razem z festiwalem – i nie da się być lokalsem bez świadomości, że coś się tutaj odbywa.
Zresztą, klużanie bardzo dobrze wiedzą o istnieniu festiwalu, bo są jego najczęstszymi uczestnikami. Ze względu na wyjątkowo słabe skomunikowanie Rumunii do stolicy Siedmiogrodu wcale nie ściągają masowo ludzie z Timișoary, Bukaresztu i Jassów – chyba że mowa o branży, bo z oczywistych powodów to z miasta stołecznego pochodzi najwięcej kapitału, gości i filmów. A co z obcokrajowcami (czytaj: także mną)? Była nas garstka. Mimo międzynarodowego charakteru całej imprezy, rumuńskość daje się mocno we znaki – najbardziej przy okazji różnego rodzaju wydarzeń towarzyszących, prelekcji, Q&A i rozmów z gośćmi. Notorycznie brakowało tłumaczenia, a po prawdzie często nie było ono potrzebne. Kilkukrotnie byłem prowodyrem sytuacji pt. „ta jedna osoba potrzebuje tłumaczenia” (mój rumuński to work in progress). Zawsze kończyło się niezręcznością – bo kiedy translacja odbywa się specjalnie dla ciebie, to głupio wyjść nawet z nudnego spotkania. Najsłuszniejszą drogę wybrał Béla Tarr: „Wy nie mówicie po węgiersku, ja nie mówię po rumuńsku – więc będziemy mówić po angielsku”. Niestety nie dało się tej zasady zastosować przy gościach rumuńskich, trudno było więc nie odczuwać, że coś mnie, zagraniczniaka, omija.

Szczyt FOMO został osiągnięty przy okazji otwarcia festiwalu. Głównym punktem programu był pokaz filmu Christy Brendana Canty’ego, zwycięzcy sekcji Generation 14plus na tegorocznym Berlinale. Jednak cała ceremonia otwierająca troszkę się spóźniła, troszkę przedłużyła – i nie była dostosowana do nie-Rumunów. Nagrodę Znakomitości (Premiu de Excelență) otrzymał Florin Piersic, wspomniany już idol filmowy, osobowość medialna i klużanin. Zaproszono go na scenę i złożono swego rodzaju hołd, który zamienił się w 40-minutowy monolog z anegdotkami z planów superprodukcji historycznych (m.in. Kolumny Trajana z 1968 roku). Był to czas niesamowity i podobno niezwykle zabawny – niestety większość żartów mi umknęła. A pokaz Christy zakończył się po północy, razem z zaplanowanym przez aktorów gigiem rapowym. Szkoda, że tak późno.
„A co z filmami?” – zapytają niecierpliwi czytelnicy. Niełatwo byłoby o jasną klasyfikację, jakie obrazy dostają się na TIFF. Szeroka oferta programowa nie sugeruje żadnego porządku, ale wskazuje na różnorodność lub, mówiąc brzydko, aleatoryczność. TIFF jest jednym z gospodarzy konkurs Smart7, w którym biorą udział m.in. Rzeczy niezbędne Kamili Tarabury [NASZA RECENZJA]– i podobnie jak w zeszłym roku to polski pretendent wyznacza poziom przyzwoitości w tych zawodach (To nie mój film Marii Zbąskiej finalnie wygrał zeszłoroczny konkurs na festiwalu w Salonikach). Reszta konkurencji to niestety poziom gatunkowej płycizny (Mięso z Grecji) i nieudanych prób artystycznych (Epilogi z Islandii, Interior Zero z Rumunii). Najciekawiej mógłby wypaść nowy film Laurynasa Bareišy (Pielgrzymi z 2021 r.), Suche utonięcie, które wygrało ostatnie weneckie Orizzonti. Litwin popełnia jednak grzech powtarzalności klisz kina europejskiego. To film dobry i poprawny – to jego największe zalety i wady. Nie mogę nic powiedzieć o „frakcji iberyjskiej” (Hanami i W strefie ciszy), ale w trzewiach kibicuję Kamili Taraburze.
Z kilku powodów wspaniale było zobaczyć na żywo Bélę Tarra. Pierwszy powód jest fanowski – nawet jeśli nie jest moim idolem, to wiem, kim jest. I to wystarczy, żeby jarać się jego obecnością, zwłaszcza, że ominęły mnie jego wizyty na Nowych Horyzontach. Powód drugi jest związany z pierwszym, ale brzmi o wiele bardziej dramatycznie: Tarr wygląda fatalnie. Mimo nie tak poważnego wieku (69 lat), sprawia wrażenie bardzo leciwego, porusza się o lasce, mówi dość powoli. Dalej ma w sobie coś mrocznego i zarazem kuglarskiego, a przyciemniane okulary dodają mu rizzu. Nie zasłonią jednak jego kondycji. On sam jest tego świadomy i wyjaśnia to ciężką pracą w stoczni w latach młodości. Nie wnikam w dokładne powody, ale napiszę tyle: dobrze było go jeszcze zobaczyć. Co do zawartości jego wypowiedzi: popełniłem błąd i po pokazie Harmonii Werckmeistera zadałem pytanie (w 9 na 10 przypadków zadanie reżyserowi pytania o jego film kończy się sromotną porażką). Wyszedłem przed szereg, bo przy drugim seansie tego filmu ubódł mnie jego antyrewolucyjny wydźwięk, który relegował wściekły tłum do roli bezmyślnego motłochu. Zadałem więc pytanie, szczeniackie i życzeniowe, czy Béla Tarr wierzy w rewolucję. Odpowiedź: a co to jest rewolucja – nie ma czegoś takiego – kim ty jesteś, żeby mnie pytać o takie rzeczy – dawno przestałem wierzyć w zmianę porządku społecznego – mój film traktuje o warstwie kosmologicznej, a nie ontologicznej. No to pogadaliśmy. Proszę mi zawsze przypominać, żeby na spotkaniach autorskich zadawać tylko głupie i ciekawostkowe pytania, żeby taki Tarr nigdy więcej nie zadrwił z mojej wiary w etos rewolucyjny.

Drugim wielkim gościem TIFF-u był Andrei Ujică, który zawitał na festiwal z TWST / Things We Said Today [NASZA RECENZJA], które od trzech kwartałów obiega już europejskie imprezy, a w końcu zawitało do ojczyzny twórcy Autobiografii Nicolae Ceaușescu. Ujică znany jest ze świetnej pracy nad archiwami – nie inaczej jest też tutaj, choć są to materiały wybitnie heterogeniczne, częściowo wzięte z oficjalnych materiałów telewizyjnych, częściowo z reportaży francuskich, a jeszcze inna część to prywatne zbiory z kamer 8 mm zebranych przez asystentkę reżysera na eBayu. Stworzona w ten sposób mozaika nagrań opowiada historie przez pretekst koncertu Beatlesów na Shea Stadium w Nowym Jorku w 1965 roku. Niezwykle gorący weekend, gdzie z jednej strony rozwrzeszczane fanki nie mogą doczekać się koncertu, a po drugiej stronie odbywają się krwawe zamieszki wymierzone w czarną społeczność w Los Angeles, o których mieszkańcy Bronxu słyszą z przerażeniem. Rumuński reżyser po raz kolejny korzysta z siły montażu bez autorskiej ingerencji… No, prawie. Przeszkadza voice-over, nadmiar materiału literackiego (zarówno wspomnienia, jak i recytowane wiersze), ale absolutnie najgorzej wypadają animacje. Reżyser zaprosił do projektu francuską animatorkę Yan Kebbi, która dorysowuje na archiwach postaci-obserwatorów, inspirowanych narracją. Wypada to blado i nieprzekonywająco. Niemniej warto było posłuchać na żywo autora, który opowiada o próbach pozyskania praw do jakichkolwiek utworów Beatlesów. Próbach – ze względu na śmiesznie niski budżet w porównaniu do stawek włodarzy dziedzictwa zespołu – nieudanych.
W Transylwanii była też bodaj pierwsza okazja, żeby w całości zobaczyć trylogię oslońską Daga Johana Haugeruda, który szturmem zaznaczył przez ostatni rok swoją obecność, znajdując się w selekcji czołowych festiwali z łącznie trzema filmami. Całość rozpoczyna Sex (sekcja Panorama na Berlinale 2024), następnie Dreams (Złoty Niedźwiedź na Berlinale 2025), a wieńczy Love (konkurs główny w Wenecji 2024). Kolejności trylogii nie udało się zgrać z chronologią premier festiwalowych, ale na szczęście porządek oglądania nie jest tutaj wcale istotny. Ja sam zacząłem od Love i nie wpłynęło to na mój odbiór – no, może poza zauważeniem nieco innych schematów i postaci. To zestaw filmów, które łączy prawie wyłącznie Oslo, kilka powtarzających się lokacji (m.in. ratusz miasta) i jedna, właściwie epizodyczna, postać. Mnie filmowe trio Haugeruda jednocześnie zdenerwowało i zaciekawiło. Na nerwach grała mi odrealniona wizja ultraprogresywnego miasta, w którym mieszkańcy są domyślnie z wyższej klasy średniej, urefleksyjniają całe swoje życie, odbywają między sobą długie, intelektualne dysputy – i są w stanie rozmawiać o seksualności, queerowości, psychicznych trudnościach bez żadnych hamulców, ale za to z burżuazyjnym nadęciem. Oslońska trylogia zaciekawiła mnie z tych powodów, bo zawieszając niewiarę w woke-zachodnią utopię, Haugerud sięga po tematy bliskie i intymne. Grzebie w nieoczywistych kombinacjach romantycznych, choć jego dyskurs nie jest hermetyczny. Być może największy atut tych filmów to wejście w świat rozmowy, niebezpiecznie blisko literackości, choć moim zdaniem Norweg pokazuje, że właśnie w kinie rozmawia się najpiękniej, a wymiana słów pozostaje aktem wizualnym.
Największa nisza, w jaką udało mi się dostać, to rumuńskie krótkie metraże. W Klużu zebrali się uczniacy i starszacy, początkujący i wyjadacze, by zaprezentować zestawy kina krótkiego. Warto wspomnieć, że to właśnie od shortów zaczęła się rumuńska nowa fala. W 2004 roku Cristi Puiu wyjechał z Berlina ze Złotym Niedźwiedziem za Un cartuș de Kent și un pachet de cafea (pol. Paczka papierosów i kawa), a Cătălin Mitulescu za Trafic zdobył Złotą Palmę w Cannes. Tradycja jest wciąż silna, choć trudno mi tutaj o polskie kompleksy – i w Rumunii, i u nas krótkie metraże rządzą się swoimi prawami, więc nie zdziwił mnie poziom mułu przeplatany z poziomem przyzwoitości. To, co jest tutaj warte uwagi, to powtarzanie fraz i klisz z kina „złotej generacji”, czyli kina nowofalowego. W przeważającej większości dominuje realizm, czy wręcz naturalizm, statyczna obserwacja kamery i mizerabil. Nie jest to inspiracja modernistycznie rozcapierzonym Puiu ani znakomicie dramatycznym Mungiu, ale raczej Radu Munteanem – czyli solidna średniawka oparta na sprawdzonych rozwiązaniach, które na tym etapie post-nowej-fali majaczy jako constans, cecha kina narodowego i zagrożenie stagnacją artystyczną. Pojawiły się też projekty inne: skręt w kino wręcz spod znaku TVN-u, czyli zabawa klasośredniowa [Fursecuri și lapte (pol. Mleko i ciasteczka) Andrei Tache Codreanu], ale też queerowa eksploracja w niezobowiązującym stylu (So Refreshing Iriny Alexiu) czy ekscentryczne kino drogi z Cyganem na wierzchowcu, które uporczywie przypominało mi teledysk Lil Nas X (@TikTok_Cowboy Ștefana Anastaseu). Był też bardzo ciekawy outtake z Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata Radu Jude – reżyser w trakcie zdjęć do filmu dał swoim asystentom taśmę, by coś na niej nakręcili. W ten sposób powstał Jackpot: 10-minutowy, jednoujęciowy spin-off przygód Angeli Raducani (Ilinca Manolache) nakręcony przez Vlada Popę i Vasile Todincę. Jednak bodaj najbardziej elektryzujący był pierwszoroczny debiut Marii Mitulescu Danseaza Regină (pol. Tańcz, Królowo), absolutnie kwasowy bad trip na hippisowskiej plaży Vama Veche nad Morzem Czarnym. Film Mitulescu wyróżnił się na tle innych odejściem od standardowej formy, heterogenią źródeł, perspektyw, rozszczelnieniem diegezy i niewprawnym montażem bardzo nieprzystających do siebie środków. Niech będę pierwszym, który powie: idzie nowe.
Tę piękną przygodę z Klużem, rumuńskim i światowym kinem zwieńczył plenerowy pokaz Sirât Olivera Laxe [NASZA RECENZJA] – myślę, że nie jedyny w tym sezonie. Choć ten rave’owy trans znakomicie nabuzowuje bębenki w uszach i ściany elewacji dookoła, to miałem wrażenie, że o wiele lepiej sprawdziłby się przy starym, dobrym kinowym nagłośnieniu. Niemniej był to znakomity finał festiwalu. Tymczasem pora szykować się na 25. Nowe Horyzonty – imprezę będącą polskim, o rok starszym bratem Transilvanii, która swoje ćwierćwiecze będzie obchodzić w przyszłym roku. Jak Bóg da, będę je obchodzić i ja, w Klużu, z nieco lepszym rumuńskim.
