W cieniu miliona słońc – recenzja filmu „Thunderbolts*”

W pewnym momencie Marvel Cinematic Universe przestało świecić. Nie wybuchło, nie spaliło się widowiskowo, nie padło jak złoczyńca w trzecim akcie. Po prostu przestało odbijać światło. Jak zużyte zwierciadło, noszące jeszcze ślady świetności, ale pokazujące już tylko powidoki. Thunderbolts* idealnie wpasowuje się w ten moment. To film o depresji i odkupieniu, nakręcony przez studio, które najwyraźniej samo przeszło kryzys tożsamości.

Z filmami Marvela od kilku lat jest ten problem, że przypominają pacjentów w terapii poznawczo-behawioralnej. Każdy kolejny obraz rozpoznaje błędy poprzedników, stawia sobie ambitne cele, identyfikuje lęki i kompleksy, a potem powtarza ten sam schemat. Thunderbolts* wygląda jak próba wyrwania się z tego błędnego koła. Próba desperacka, nierówna, pełna potknięć, ale na swój sposób ujmująca w swojej szamotaninie. Zupełnie jakby studio, zmęczone wieloletnim PTSD po sukcesie Avengers: Koniec gry, postanowiło dać swoim widzom jasny komunikat: wiemy, że coś jest z nami nie tak, ale jeszcze nie umiemy tego naprawić.

Ten obraz nie ma rozmachu Avengers, ani kosmicznego zgiełku Strażników Galaktyki. Trochę próbuje być nowym początkiem, a staje się grupą wsparcia dla postaci, które jeszcze nie zdecydowały, czy chcą być superbohaterami, czy tylko przestać czuć tęsknotę za tym, że kiedyś nimi były. To Marvel grający przeciwko własnej legendzie. Nie opowieść o ratowaniu świata, tylko o tym, co ze sobą zrobić, kiedy świat nie chce już być ratowany.

W tym kontekście skojarzenia z Legionem samobójców nasuwają się same. Złamane, zmęczone przegrywy, których Valentina Allegra De Fontaine (marvelowski odpowiednik Amandy Waller, ekspertka od brudnej roboty i politycznego uśmiechu) ściąga pod pretekstem działania dla dobra wspólnego. Ale to chłodno zarządzany spisek, a antybohaterowie są tu raczej narzędziami niż podmiotami.

Sama Valentina, grana przez Julię Louis-Dreyfus, to bezwzględna twarz systemu, podszyta nonszalancją i dystansem, jakiego studio desperacko potrzebuje. Jest jak żywcem wyjęta z filmów Soderbergha czy braci Coen. Szkoda, że partneruje jej asystentka, przypominająca raczej asystenta Microsoft Office: obecna, ale absolutnie zbędna. Wątek Mel (Geraldine Viswanathan) mógł być odbiciem dla bezduszności całego projektu superbohaterskiego, a zostaje szybko wygaszony. Reżyser Jake Schreier (Papierowe miasta, serial Awantura)  woli skupić się na efektownej introspekcji bohaterów z pierwszego planu, niż dać głos cynicznej prawdzie w tle.

W tym rozchwianym emocjonalnie świecie Florence Pugh świeci najmocniej. Już w Czarnej Wdowie i Hawkeye’u wyróżniała się na tle nijakich produkcji, ale dopiero tutaj może naprawdę pokazać, jak bardzo Yelena wyłamuje się z superbohaterskiego schematu. Nie potrzebuje ksywy ani peleryny, wystarczają jej spojrzenie, głos i ton, gdzie ironia staje się maską dla bólu. Uzupełnia ją Red Guardian, komediowa postać z tragicznym refleksem. Błazen, wierzący w swoją dawną wielkość. Rola Davida Harboura może wydawać się żartem z Rosji, ale to przede wszystkim szyderczy komentarz do uniwersum pozbawionego już znaczenia. Ich podszyta resztkami rodzinnego ciepła relacja, choć jedynie zarysowana, działa jak rozmowa zawieszona w niedopowiedzeniu.

A przecież nie każdy nosi swoje blizny na wierzchu. Czasem są zaciśnięte w szczękach, ukryte pod maską dyscypliny  jak u Johna Walkera (Wyatt Russell). Jego U.S. Agent to cień systemu, który go stworzył i porzucił. Niegdyś lansowany jako nowy Kapitan Ameryka, dziś przypomina jego wersję z Temu: działa, ale wstyd się do niej przyznać. Niesie w sobie resentyment i poczucie bycia zbędnym trybem.

Thunderbolts

Tajemniczy Bob to najbardziej osobliwy punkt filmu. Lewis Pullman, z twarzą chłopca jakby wyrwanego z dzieciństwa, gra go niczym kogoś powracającego z odwyku, po duchowej lobotomii. Jego spojrzenie  niesie  pustkę zawieszoną między snem a rzeczywistością. Nie przypomina stereotypowej ekranowej depresji z obowiązkowym deszczem za oknem i wzrokiem wbitym w przestrzeń. 

W jednej z finałowych scen trauma przestaje być słowem, a staje się formą. Antagonista jawi się jako cienisty, niewzruszony kształt, istniejący nawet w jasnych, sterylnych lokacjach. Sprawia wrażenie jakby materia sama odmawiała kontaktu z jego istotą. Kiedy ta obecność pochłania kolejne ofiary zamieniając je w cieniste plamy, przypomina to wizualnie coś pomiędzy estetyką jarmarcznego horroru a ostatnim sezonem Twin Peaks. Niby kicz, ale celowy, podskórny, podszyty niepokojem.

Tam, gdzie jedni zyskują głębię, inni stają się tylko figurkami do ustawienia na półce. I nie jest to w tej  franczyzie żadna nowość. A przecież sama idea oryginalnej historii Thunderbolts Kurta Busieka i Marka Bagleya z lat 90. opierała się właśnie na graniu z oczekiwaniami czytelników. W komiksach byli oni wilkami przebranymi za owce, filmowi to raczej zagubione owce w wilczych skórach. Niestety część z nich jest tu po prostu dlatego, że ktoś w centrali Disneya postawił krzyżyk na odpowiednim polu w tabelce. Najbardziej razi zmarnowany potencjał Ghost (Hannah John-Kamen). Jej eteryczna natura mogłaby posłużyć za metaforę alienacji i samotności. Tu dostaje tylko fajny akcent i rolę statystki. Taskmaster? Figura z plakatu, ślad w jednej scenie akcji. Pojawia się tylko po to, żeby przypomnieć, że Olga Kurylenko nadal ma agenta. Nawet Bucky (Sebastian Stan), niegdyś traktowany jako wcielenie wyrzutów sumienia całego uniwersum, zostaje zmarginalizowany i sprowadzony do roli ozdobnika. A przecież komiksowy Zimowy Żołnierz od Eda Brubakera był uosobieniem moralnej dwuznaczności i bolesnej pamięci o grzechach przeszłości.

Thunderbolts* nie działa jako epicki spektakl, połowicznie sprawdza się jako dramat o próbie odzyskania sensu, ale trafia w dziesiątkę jako wyznanie winy studia, które przez lata karmiło nas mitami o bohaterstwie, a teraz samo nie bardzo wie, jak tę opowieść kontynuować. Może nie musi, a wystarczy, że na chwilę spuści z tonu, przyzna się do twórczego zastoju, zmęczenia formułą i do tego, że nie każdy cios da się zneutralizować żartem. Film nie przywróci dawnej świetności, ale być może udowodni, że w ruinach blockbusterowej maszyny wciąż tli się coś ludzkiego. Nie gotowość do walki, ale potrzeba bycia wysłuchanym. Bo może współczesny superbohater to nie ktoś, kto uratuje świat, a kto umie przyznać się do swojej słabości i nie robi z tego widowiska. I jeśli MCU ma jeszcze jakąś przyszłość, to właśnie tam, nie w kolejnych multiwersach i wariantach, ale w tych prostych chwilach, gdy postać o mocy miliona słońc mówi szeptem: „nie jestem sam”.

* Tytuł Thunderbolts pisany z gwiazdką nie jest przypadkowy. To nie tylko stylistyczny wybryk czy marketingowa zagrywka, a znak tymczasowości, niepewności, przypisu do mitu. W scenie po napisach okazuje się, że nowa drużyna aspiruje do miana Avengersów, ale oficjalnie nie ma do niego prawa. Avengers to słowo z ciężarem, a Thunderbolts to coś w zastępstwie. Tymczasowa flaga zawieszona na zgliszczach dawnej chwały.

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny
Thunderbolts

Thunderbolts*

Rok: 2025

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Jake Schreier

Występują: Florence Pugh, David Harbour, Lewis Pullman i inni

Dystrybucja: Disney

Ocena: 3/5

3/5