W jednym z wywiadów Peter Hoogendoorn nazwał Three Days of Fish specyficznym rodzajem „kina drogi”. To dość nieintuicyjny sposób na sprzedanie swojego drugiego filmu – co sprawia, że jest on jeszcze ciekawszy. Zamiast szerokich przestrzeni prowincji, romantyzowanego automobilu i odkrywania siebie w podróży, mamy przemierzanie ulic Rotterdamu – czasem pieszo, czasem autobusem miejskim. W dodatku są to przebieżki dla bohaterów dość rutynowe – ojciec Dicka co roku przyjeżdża do miasta, by załatwić swoje sprawy. Na co dzień żyje w Portugalii, w Niderlandach ma syna, przyszywaną córkę, byłą żonę na cmentarzu i całą swoją przeszłość. Jego trzydniowy przyjazd nie jest niczym nadzwyczajnym – a nam przychodzi zadać pytanie, czemu zaglądamy do bohaterów akurat w tym momencie.
Na poziomie narracji odpowiedź jest banalnie prosta: Gerrie decyduje się zmienić lekarza rodzinnego i przenieść resztki swoich instytucjonalnych przywiązań do Cape Verde. Powiedzmy szczerze: powód błahy i pretekstowy. Kameralny obraz Hoogendoorna nie jest na szczęście tak bagatelny, jak sugerują pozory. Choć filmów o relacjach ojciec–syn widzieliśmy mnóstwo (Gdzie jest Nemo?, Duża ryba i Debiutanci – żeby wymienić najlepsze), to rzadko zdarza się zobaczyć na ekranie te interakcje w ich prawdziwości i powszechności. Szorstka przyjaźń między rodzicem a potomkiem to, wbrew edypalnym niszczycielom uśmiechów dzieci, nie konkurencja o względy matki, a naznaczona przez generacyjne różnice przepaść emocjonalna, którą chciałoby się zasypać słowami. W Three Days of Fish słowa przychodzą rzadko.

Jest to historia intymna – oparta na ciężarze relacji, która z intymnością miewa gigantyczny problem. Dick jest po trzydziestce, ale daleko mu do „dorosłej” stabilizacji – jego najnowszym pomysłem na życie jest aplikacja szacująca ceny mebli, które bohater odzyskuje ze śmietników. Na tle swojej przyrodniej siostry z mężem i dwojgiem dzieciaków wypada blado. On sam jest kodowany jako dziecko zaklęte w ciele rosłego chłopa – to portret krytyczny i boleśnie dosadny, ale czuły. Ojciec, z którym widuje się co roku na tytułowy weekend, spogląda na jego życie bardzo sceptycznie, a od czasu do czasu rzuca zgryźliwy komentarz – obracany szybko w żart. Jednak Gerrie jest raczej typem milczka, spokojnego pana, a w dodatku złotej rączki. Przemawiają przez niego czyny, nie słowa (to charakterystyka nie tylko polskich ojców), co sprawia, że bezradność może mylić się z oschłością.
Tak więc Gerrie w towarzystwie Dicka przemierza miasto. Lekarz, dawni przyjaciele, stara praca, urodziny w rodzinie, spotkanie nowej sympatii kawalera. Czarno-biały Rotterdam nie zwraca większej uwagi – Hoogendoorn przekonywał, że tym zabiegiem chciał skupić się na bohaterach i nie rozpraszać uwagi pstrokacizną otoczenia. Nie chcę rozstrzygać odwiecznego (odkąd kręcenie na kolorowej cyfrze stało się domyślne) problemu co do monochromii („po co?”), ale mój imperatyw brzmi: jeśli intuicja nie podważa tej decyzji, to jest ona słuszna. Nic nie przekonuje mnie do podważania pięknych zdjęć Gregga Telussy, który kręci bohaterów głównie w planie średnim, jest blisko, daje szanse na zbliżenie, ale nie zbliża się.

Obserwacje kamery zbiegają się z dynamiką relacji, która nie może przekroczyć tej dziwnej bariery komunikacyjnej, wzniesionej nie wiadomo przez kogo. Widać to już przy pierwszej scenie: Gerrie przyjeżdża na dworzec, wita się z synem i żaden z nich nie wie, co zrobić. Podają sobie rękę (ojciec drugą ręką trzyma go za przedramię), atmosfera sugeruje dziwną mieszankę respektu, lęku i bliskości. Ojciec nie ma tego problemu z córką i wnukami, którzy bez ceregieli tulą się do niego. Stosunki Gerrie–Dick najciekawiej obserwuje się jednak przez ich dialogi – to, o czym rozmawiają (anegdotki Dicka o jego ostatnich zajawkach i hiperfiksacjach), ale przede wszystkim – o czym nie rozmawiają i o czym milczą. Paradoksalnie, to wzmacnia poczucie czegoś realnego w tym portrecie, tej niezdolności, której nie są w stanie przezwyciężyć, bojąc się reakcji drugiej strony. Nie spoileruję, nie przesądzę, czy do niej dojdzie, ale jest w tym wglądzie coś więcej, niż pozwalałoby zwykłe mimesis – jest porażkowość prób, bo te nie zawsze muszą kończyć się sukcesem.
Myślę, że lwią część filmu wygrywa aktorski duet, nagrodzony w zeszłym roku na festiwalu w Karlowych Warach. Guido Pollemans i Ton Kas nie grają za bardzo, nie naciągają struny – wybierają strategię minimalizmu, która idealnie zgrywa się ze spacerowym tempem filmu, a dodaje też luzu, dzięki czemu Three Days of Fish łatwiej prześlizgnąć elementy komedii codzienności. Bo nie jest to film per se smutny (ani wesoły). Afektem dominującym jest brak – bohaterom czegoś brakuje, jest w ich drodze coś nie do nazwania. Demony przeszłości? Pewnie tak. Niezagojone rany? No jasne. A może nieobecność ojca? Nic nie powiem, warto się przekonać.


Three Days of Fish
Tytuł oryginalny: Drie dagen vis
Rok: 2024
Kraj produkcji: Holandia, Belgia
Reżyseria: Peter Hoogendoorn
Występują: Ton Kas, Guido Pollemans, Neidi Dos Santos Livramento i inni
Ocena: 3,5/5