Z czym kojarzy nam się Nowa Zelandia? Z ptakami kiwi, haką, Władcą Pierścieni, ale od kilku lat niewątpliwie także z absurdalnym humorem podawanym z kamienną twarzą w paradokumentalnej formie. A to wszystko za sprawą Taiki Waititiego, który zachwycił świat swoimi komediami i zyskał tym sobie bilet do Hollywood. Teraz jego śladem może podążyć inny tamtejszy aktor i komik – David White, którego This Town jest bez dwóch zdań jedną z najśmieszniejszych produkcji roku!
Czy w 2020 roku jest coś bardziej kochanego na całym świecie niż historie true crime? Prawdziwe opowieści o zbrodniach od zawsze fascynowały wyobraźnię ludzkich mas, ale dopiero upowszechnienie się podcastów oraz boom serwisów streamingowych podniósł tę naturalną ludzką potrzebę poznania zła na jeszcze wyższy poziom. Rzadko sobie jednak zadajemy pytanie, co czują ludzie powszechnie podejrzewani przez media i społeczeństwo, którym sąd nic nie udowodnił?
Przed czterema laty rodzina Seana (granego przez samego reżysera) została brutalnie zamordowana we własnym domu. Kolekcjonujący broń i uważany za dziwaka mężczyzna jako jedyny przeżył masakrę i to bez żadnego draśnięcia. Nic dziwnego, że szybko stał się głównym podejrzanym, został nawet aresztowany i doprowadzony przed oblicze sprawiedliwości. Sąd jednak uniewinnił Seana nie znajdując dowodów jego winy, wszak nawet narzędzie zbrodni nigdy nie zostało znalezione. Mimo upływu czasu w małym miasteczku wciąż wszyscy pamiętają o krwawych wydarzeniach i każdy ma swoje teorie co wydarzyło się w domku na uboczu. Sean jest napiętnowany, lecz wydaje się ten stan rzeczy akceptować, a przynajmniej stara się iść do przodu. Pobrał nawet Tindera, by za jego pomocą znaleźć w końcu miłość swojego życia. By jednak nie było zbyt pięknie, to w miasteczku żyje też owładnięta obsesją zamknięcia bohatera w więzieniu policjantka i właścicielka mini-zoo, Pam (Robyn Malcolm, Morwena z Władcy Pierścieni).
Aby całość była jeszcze smaczniejsza, zostaje ograna w pastelowych barwach, które kontrastują z makabryczną tematyką. Efekt ten jest wzmacniany przez przyjęta przez White’a konwencję paradokumentu, z postaciami raz na jakiś czas mówiącymi wprost do kamery w scenerii niby-wywiadu. Sposób podawania humoru kojarzy się tu trochę z tym znanym z kultowego serialu The Office.
Każdy reżyser przyzna, że kluczową rzeczą przy tworzeniu filmu jest znalezienie odpowiednich lokacji, a Polacy zdają sobie z tego sprawę przynajmniej od ćwierćwiecza i premiery Nic śmiesznego Marka Koterskiego. David White właśnie ten aspekt przygotowania filmu doprowadził do perfekcji poprzez bardzo prosty zabieg. Otóż kręcił swój fabularny debiut w mieścinie w której się urodził i wychował, a także jej najbliższej okolicy. Znał więc plenery lepiej niż wielu twórców zna swoje własne apartamenty, dzięki czemu był w stanie stworzyć efekt synergii materii z przestrzenią.