Słuchaj, kiedy śpiewa lód – recenzja filmu „The End” – American Film Festival

Po Scenie zbrodni przyszła Scena ciszy. W najnowszym filmie Joshuy Oppenheimera to postapokaliptyczny bunkier jest estradą, na której śpiewają Tilda Swinton, George McKay i Michael Shannon. The End wydaje się rzeczywiście końcem transgresyjno-terapeutycznych dokumentów w dorobku urodzonego w Teksasie filmowca. Tym razem prezentuje kino monumentalne i abstrakcyjne, którego teatralna konwencja tylko pozornie kłóci się z ciągłą fascynacją tym, co mroczne.

Rzecz się dzieje pod powierzchnią ogarniętego erozją antropocenu. Ziemię spowiła ogromna katastrofa, która sprawiła, że ocalona neoliberalna elita zamieszkuje częściowo pokrytą lodem kopalnię soli. Między szarymi wydmami co rusz podnosi się rękaw wentylacji prowadzący do nieprzytulnego bunkra. Ogromne podziemne korytarze, tylko wizualnie przypominają sławny pokój, gdzie miały spełniać się życzenia. Nadziei na powrót do znanej im rzeczywistości nie ma. Monochromatyczne i klaustrofobiczne przestrzenie zajmuje osobliwa rodzina. Widać, że odrobili lekcję – ich preperyzm pozwala wieść pozornie racjonalne i wolne od paniki życie, w którym Matka (Tilda Swinton) dba o równe powieszenie obrazów Moneta, a Ojciec (Michael Shanon) spisuje kroniki. Ich harmonię ze śpiewem na ustach zakłóca Syn (George McKay), który zaczyna coraz lepiej rozumieć napotkaną dziewczynę z zewnątrz (Moses Ingram).

Oppenheimer niby nie mówi wprost, co w jego futurystycznej wizji tym razem wypleniło planetę. Nie jest to otwarcie polityczny czy też ekologiczny manifest, mimo że nietrudno się domyślić, po której stronie bije serce reżysera. Bardziej interesuje go odpowiedzialność za popełnioną na Ziemi zbrodnię oraz jej konsekwencje. Zastanawia go potencjalny efekt, a nie przyczyna. To, co uchroniło bohaterów od śmierci i pozwoliło na utworzenie tak iluzorycznego azylu, to ich przywileje. Oppenheimer stawia pytania o rolę wyższych sfer w nadciągającej katastrofie, a najwyżej punktowane odpowiedzi są niestety łatwe do odgadnięcia i nieco populistyczne.

Niewzruszeni globalną katastrofą bohaterowie robią dobrą minę do złej gry, co przekłada się na kształt ich życia rodzinnego. Trudno wskazać jednoznacznego protagonistę – reżyser szarymi farbami maluje portret sztucznej rodziny. Idąc o krok dalej, można stwierdzić, że być może mamy do czynienia z najambitniejszym filmem o żarówkach pośród innych opowieści o wynalazku Edisona. Wystudiowane przestrzenie, w których popielate swetry Tildy Swinton wtapiają się w poszarzoną ścianę, pozostają chłodne i puste. Joshua Oppenheimer ostentacyjnie oświetla ten bezbarwny i klaustrofobiczny świat nieosłoniętymi żarówkami. Czułe i oczywiście sztuczne (niczym relacje między członkami post-apokaliptycznej rodziny) światło lamp żarowych to jedyny kordialny suplement miru domowego. Pod kloszem skrywa się przecież nienaturalne źródło ciepła, które dowodzi, że klosz podobnie jak obiad z rodziną to jedynie zbędna fasada. W praktyce przy takiej matce nawet z rybami nie można sobie pogadać.

Ciężar przedstawianego tematu jest dość umowny. I być może w tym tkwi siła całego filmu. Błahe tłumaczenia bohaterów w starciu z widmem apokalipsy i ukrytego poza kadrem mroku składają się na gorzką refleksję na temat traktowania poważnie współczesnych globalnych zagrożeń. Grymas na twarzy domniemanej baletnicy to po pierwsze spóźniona, a po drugie niewystarczająca reakcja na zbrodnię, jaka się wydarzyła. Ta ignorancja to nie zawsze intencjonalny wybór. W przypadku odgrywanego przez George’a McKaya syna to efekt wychowania w tej paraplatońskiej jaskini. Jego wyobrażenia na temat rzeczywistości przekładają się na skonstruowaną przez niego makietę świata – uśmiechniętą Amerykę.

A jak oni śpiewają? Zaplecze muzyczne obsady bywa różne. To nie typ musicalu, po którym wasze Spotify Wrapped wywróci się do góry nogami. Energiczne wykony obrzydliwie bogatych ludzi o świetlanej przyszłości są rodzajem groteskowego wyzwolenia – aktem szaleństwa spowodowanego zamknięciem w chłodnych ścianach soli. Nowobogacka codzienność bohaterów o misternie zaczesanych fryzurach zostaje uniezwyklona, a imponująca inscenizacja i zabawa oświetleniem składają się na estetyczny sukces filmu.

Festiwalowy półświatek nie będzie tym tytułem zszokowany, ani nawet zaskoczony. Kilka lat temu drzwi, za którymi skrywają się tak teatralne musicale o sfunkcjonalizowanej scenografii wyważył sam Leos Carax. Fani Annette pozostaną niewzruszeni. Entuzjaści tradycyjnych musicali pozostaną zdezorientowani, a jedynym intensywnym i przez to rozpoznawalnym tropem będzie niezręczny śpiew Tildy Swinton, który może spokojnie konkurować z poczynaniami Pierce’a Brosnana w obu częściach Mamma Mii. Mimo wszystko zamknięcie na ponad dwie godziny w kopalnianej scenerii ze Swinton jest przyjemniejszym doznaniem niż wycieczka po greckiej promenadzie z Brosnanem. Może wszystkie ścieżki amerykańskiego musicalu ostatecznie prowadzą właśnie do Grecji – czasem na zakochaną wyspę Skopelos, a czasem nawiązując do antycznej sceniczności.

Filip Grzedowski
Filip Grzędowski

The End

Rok: 2024

Kraj produkcji: Dania, Irlandia, Niemcy, Włochy, Wielka Brytania

Reżyseria: Joshua Oppenheimer

Występują: Tilda Swinton, George McKay, Moses Ingram, Michael Shannon

Dystrybucja: Kino Świat

Ocena: 3.5/5

3,5/5