Święta krwi – recenzja filmu „Terrifier 3”

Głowy i kończyny poucinane we frymuśny sposób to rozrywka nie dla każdego, ale nawet przeciwnicy tak dosadnie ukazywanej przemocy muszą przyznać, że Terrifier to jeden z największych sukcesów kina niezależnego ostatnich lat, a przy okazji dawno niewidziany przypadek wykreowania nowego symbolu filmu grozy. Godnego wstąpienia do panteonu, w którym zasiadają Michael Myers, Jason Voorhees czy Freddy Krueger.

Mogłoby się wydawać, że włodarze dużych studiów filmowych pójdą po rozum do głowy, gdy dotrze do nich informacja o wyśrubowaniu dochodu w wysokości blisko szesnastu milionów dolarów przy budżecie sięgającym ledwie ćwierci miliona przez drugą część Terrifiera i zamiast forsować przygotowywane z coraz większą niechlujnością cyfrowe efekty specjalne, kolejne remaki albo ekranizacje, postawią na świeże pomysły i pracę na planie, a nie na komputerze, ale nic bardziej mylnego. Multimilionerzy funkcjonują w zbyt odmiennej rzeczywistości, by pojąć, skąd biorą się sukcesy małych, stworzonych z pasji projektów.

Najlepiej świadczy o tym fragment wywiadu udzielonego przez reżysera Damiena Leone magazynowi „Total Film”, w którym wspomniał o ofercie złożonej mu przez któregoś z hollywoodzkich tytanów. Na jej mocy Terrifier zostałby zrestartowany i chociaż wciąż opatrzony kategorią „tylko dla dorosłych” (filmy z Deadpoolem, pierwszy Joker czy Oppenheimer nauczyły producentów, że są w tym pieniądze), uległby drastycznemu zminimalizowaniu ukazywanej na ekranie przemocy. Na szczęście trafiło na człowieka, dla którego idea okazała się ważniejsza od dolarów, bo inaczej mogłoby się skończyć powtórką z reakcji na Joker: Folie à deux.

Leone bliżej do niepokornego Herschella Gordona Lewisa, prekursora splatterów, który na początku lat 60. zmierzał w podobnym kierunku – jego Święto kwi (uznawane za pierwszy film nurtu) kosztowało niespełna dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, a dochód ocenia się obecnie na siedem milionów. Różni ich natomiast to, że o ile Lewis musiał polegać na szeptanym marketingu, twórcę Terrifiera na wielu poziomach wsparł ogrom fanów i fanek z internetu – czy to w zakresie nagłaśniania wszystkich trzech filmów, czy nawet współfinansowania. Efekty widać gołym okiem – trzecia część nie tylko jako pierwsza trafiła do polskich kin w tym samym czasie, co do kin w innych krajach, zainteresowanie nią musiało w dodatku okazać się zaskoczeniem, bo niewielka sala na pierwszym pokazie w Gdańsku pękała w szwach. Kilka osób – najprawdopodobniej zachęconych hypem w mediach społecznościowych – nie do końca wiedziało, na co się pisze i po dwóch-trzech mocniejszych scenach skierowało się ku wyjściu, można mieć także wątpliwości natury moralnej, czy aby na pewno powinno się wpuszczać na salę grupę trzynasto-czternastolatków bez opiekuna, ale spektakularnego sukcesu „trójce” nie sposób odmówić. Pozostaje pytanie, czy zasłużonego.

Atutem Terrifiera od początku było zaskakiwanie w ramach ściśle dookreślonej konwencji. W pierwszej części możliwości były mocno ograniczone, ale wystarczyło chociażby użycie broni palnej – narzędzia według niepisanej zasady zakazanego w horrorach tego typu – by przerwać odhaczanie w myślach kolejnych punktów na liście obowiązkowych schematów. „Dwójka” podeptała wszelkie wyobrażenia, począwszy od igrania ze slasherowymi konwenansami (kto to widział, żeby zabójca na naszych oczach prał swój emblematyczny strój?), skończywszy na niemal surrealistycznym odlocie w kierunku superbohaterskiej fantazji. Wszystko to spajała osobliwa relacja klauna – czy też pierrota – Arta (David Howard Thornton) z upatrzoną ofiarą, Sienną (Lauren LaVera). Z jednej strony to nic nowego, że w pierwszym akcie oglądamy każde z osobna sytuowane na kolizyjnym kursie. W taki sposób skrzyżowały się ścieżki Michaela Myersa i Laurie Strode, Freddy’ego i Nancy i wielu innych. Tutaj prowadzą jednak przez niemal metafizyczny wymiar dziwnych snów utrudniających stwierdzenie, co dzieje się w głowie jednej lub drugiej postaci, a co w świecie rzeczywistym. Pomysł tym ciekawszy, że na ogół tajemnicze, przerażające wizje dotykają osłabianych nimi obiektów zainteresowania oprawców, a nie ich samych. Tutaj Art doświadczał czegoś podobnego, ukazywała mu się dziewczynka, przy której Wednesday z Rodziny Addamsów nieznacznie różni się od Pippi Pończoszanki, a we wszystko zamieszany okazał się dodatkowo ojciec Sienny. Motyw determinizmu i próby wyrwania się ze szponów ponurego losu zespalał ten galimatias, prowokował do dyskusji i dociekania. Może nie na poziomie akademickim, ale dla fanów i fanek horrorów był to zdecydowanie cukierek, a nie psikus.

Poprzeczka została zawieszona tak wysoko, że za sukces należałoby uznać przemknięcie tuż pod nią. Szkoda, że w tym celu Leone skłonił się ku spełnieniu oczekiwań podsycanych memami i urywkami filmu krążącymi po internecie, stawiając na odsączenie scenariusza z fabuły, uproszczenie wykreowanej przez siebie mitologii i zorganizowanie festiwalu krwi. Art i towarzysząca mu Victoria (Samantha Scaffidi) wzbijają się na wyżyny kreatywności w uśmiercaniu swoich ofiar. Komu znudziły się banalne, wtórne metody z dzisiejszych slasherów, gdzie na ogół jeden potężny cios kończy scenę, tutaj może się zagłębić w niespieszną, wymyślną makabrę, od której – według medialnych doniesień – niejednej osobie zrobiło się w trakcie seansu niedobrze. Widowiskowe sceny pochłaniają całą uwagę, ale jeżeli na chwilę o nich zapomnieć, pozostaje podobny szkielet do tego, na jakim skonstruowano drugą część Halloween w reżyserii Ricka Rosenthala – ten zły ugania się za tą dobrą i zabija po drodze każdego, kto się napatoczy. Prostolinijność dla osób rozmiłowanych w rozrywce spod znaku gore będzie zmianą na lepsze, kto liczył natomiast na wniknięcie w pokręcony świat klauna, demona i wojowniczki wymachującej mieczem, może poczuć się rozczarowany.

Z jednej strony szkoda, że największe pokłady kreatywności włożono w to, by okrucieństwa z Salò, czyli 120 dni Sodomy zaczęły przypominać przy Terrifier 3 co najwyżej kolejną odsłonę Pięćdziesięciu twarzy Greya, z drugiej Leone wiele oferuje w zamian. Przede wszystkim utrzymuje publiczność w stanie ciągłego napięcia, bo co z tego, że wiemy, jak musi skończyć się spotkanie z czerpiącym rozrywkę z zabijania duetem, skoro stopniem realizmu i bestialstwa potrafi przytłoczyć tak bardzo, że na chwilę można zapomnieć o oddychaniu? Reżyser – raczej przypadkowo – dostarcza przy tym argumentów na korzyść teorii Noëla Carrolla, autora Filozofii horroru, który ukuł określenie „art-grozy” jako lęku zawsze idącego w parze z obrzydzeniem. Sprawdzało się przy opisie klasycznych potworów ze świata Universala albo Hammera, ale trudno było mówić o wstręcie odczuwanym do samej osoby chociażby Michaela Myersa, nie wspominając nawet o rozkochujących w sobie sporą część publiczności bohaterach „Wywiadu z wampirem”. Klaun Art jest z kolei i przerażający, i obrzydliwy, a co gorsze, na tyle charyzmatyczny, że trudno od okropieństwa jego oblicza i czynów odwrócić oczy. Postarano się zresztą, żeby pokusa spoglądania chociażby spomiędzy palców na ekran była duża, bo całość nakręcono na taśmie 35mm w pięknym, anamorfotyczny obrazie.

Sienna Shaw ugruntowała z kolei swoją pozycję jako jednej z najciekawszych final girl w historii gatunku. Odpowiednio przerażona, kiedy ma za zadanie wzmocnić rosnący w nas niepokój i przekonująco rozwścieczona, gdy nadchodzi pora na odwet. Nie zabrakło również tego, co najbardziej zagorzałym wielbicielom horroru zawsze przyspiesza tętno – gościnnych występów. Powrócił obecny w scenie po napisach z drugiej części Chris Jericho, czyli jeden z najbardziej utytułowanych wrestlerów w historii; małe role odegrali legendarny spec od efektów specjalnych Tom Savini (jako aktor znany przede wszystkim z Od zmierzchu do świtu); Clint Howard, który o świątecznych horrorach co nieco wie, bo grał w czwartej i piątej części Cichej nocy, śmierci nocy; znany z wielu filmów Roba Zombiego Daniel Roebuck; Jason Patric, który ma za sobą walkę z wampirami w kultowych Straconych chłopcach czy Jon Abrahams, znany jako Bobby Prinze z pierwszego Strasznego filmu.

Trzeci Terrifier to powtórka z rozrywki, ale Damien Leone udźwignął ciężar presji, która spadła na jego film po tym, jak został internetowym fenomenem i dowiódł, że nie można już mówić o historii splatter horrorów bez odniesienia się do tej wyznaczającej nowy standard serii. Droga do kontynuacji pozostała otwarta i wiele wskazuje na to, że możemy mieć do czynienia z jednym z tych cyklów, które tak naprawdę nigdy się nie kończą. Jeżeli Hollywood nie położy na nim swoich łapsk, można się tylko cieszyć.

Terrifier 3 

Rok: 2024

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Damien Leone

Występują: David Howard Thornton, Lauren LaVera, Samantha Scaffidi i inni.

Dystrybucja: Monolith Films

Ocena: 4/5

4/5