Tyrania miłości – recenzja „Sztuka pięknego życia” – British Film Festival 2024

Miłość od pierwszego wejrzenia (lub pierwszego wypadku drogowego), paraliżujący stres przed poznaniem przyszłych teściów, scena porodu w absurdalnie dziwnej scenerii – założę się, że to wszystko już, nie raz i nie dwa, widzieliście kiedyś na małym i dużym ekranie. Z tego właśnie powodu w filmie Johna Crowleya nie czekają was raczej wymyślne niespodzianki. Jeśli co roku konsumujecie na święta To właśnie miłość, między księgarnianymi półkami wypatrujecie „swojego” Hugh Granta lub Julii Roberts, a podczas samotnych wieczorów zdarza wam się odgrywać słynną scenę śpiewu z Dziennika Bridget Jones, to należy się wam pewne ostrzeżenie. Sztuka pięknego życia to bowiem kawał ckliwego, manipulującego widzem kina, które z wyżej wymienionych klasyków czerpie wszystko, co najlepsze. Ta obrzydliwie romantyczna komedia weźmie was za zakładników, żądając na okup cennych łez wzruszenia i radości. Najgorsze jest jednak to, że z seansu wyjdziecie z sercem na dłoni – rozrzewnieni, szczęśliwi i nieświadomie bogatsi o nowy filmowy syndrom sztokholmski.

Wolę nie wiedzieć, ile rom-comów w ramach researchu obejrzeli wspólnie John Crowley oraz jego scenarzysta, Nick Payne, ale, biorąc pod uwagę ich znakomitą znajomość gatunkowych konwencji, zgaduję, że całkiem sporo. Historia miłości Almut (Florence Pugh) i Tobiasa (Andrew Garfield) ma w sobie wszystko, co w romansach kochamy najbardziej: urok, słodką niezręczność, humor oraz prostotę. Twórcy każą nam wierzyć, że los całkowicie przypadkowo złączył ze sobą tych dwoje ambitnych, interesujących oraz nad wyraz atrakcyjnych ludzi, a my, bez chwili wahania, ów haczyk połykamy. Czy jest to jednak coś złego? Niekoniecznie. Payne i Crowley po prostu przypominają nam, że dobrze napisana i sfilmowana komedia romantyczna uczyni z nas niewolników, a im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym lepiej.

Oglądając Sztukę pięknego życia, emocje biorą nad człowiekiem górę – przymykamy oko na krindżowe i teledyskowe sceny pocałunków, pinterestową estetykę zdjęć i tumblerowy melodramatyzm. Wówczas na pierwszy plan wychodzą główni bohaterowie, którzy na tle banalnej fabuły prezentują się wyjątkowo niebanalnie. Tobias to rozwiedziony romantyk, od dawna marzący o ślubie i dzieciach. Z kolei Almut śmiało można nazwać charyzmatyczną kobietą sukcesu – za młodu obiecująca łyżwiarka, dzisiaj ambitna szefowa kuchni, która głodna jest nowych wyzwań, smaków oraz miłości. Choć parę różni nieco podejście do kwestii małżeństwa oraz założenia rodziny, z czasem rodzi się między nimi prawdziwa nić porozumienia. Zakochujący się w sobie Tobias i Almut zgodnie dochodzą do wniosku, by nie wybiegać planami za daleko w przeszłość. Grunt to cieszyć się swoim towarzystwem i rozwijać relację małymi krokami.

Crowley i Payne nie chcieli jednak, by Sztuka pięknego życia przypominała idyllę, dlatego związek bohaterów, mimo niedługiego stażu, nieoczekiwanie zostaje wystawiony na poważną próbę. Gdy kobieta przypadkowo dowiaduje się, że ma nowotwór, wspólna przyszłość, którą Tobias i Almut uważali za coś oczywistego i namacalnego, nagle okazuje się przeraźliwie niepewna. Twórcy obdarzają parę ogromnym zrozumieniem, z wrażliwością portretując na ekranie ich pełną wzlotów i upadków walkę z przeciwnościami losu. Tym samym, przypominają nam, że rak nie musi być wyrokiem, i co najważniejsze, nie wpływa tylko na życie osoby chorej, ale również jej bliskich. Na pierwszym planie reżyser i scenarzysta stawiają zatem nie tylko wyciskającą życie jak cytrynę Almut, ale także lękającego się o jej zdrowie Tobiasa. Właśnie wtedy brytyjski duet zaskakuje nas głębią kobiecej perspektywy – bohaterka, w którą z charyzmą wciela się Florence Pugh, nie chce, by nowotwór zdefiniował ją jako człowieka, nadając jej łatkę zmarłej córki, matki lub żony. Tragicznym dylematem dziewczyny staje się więc wybór między żmudną i wyczerpującą chemioterapią a potrzebą samorealizacji oraz pozostawienia po sobie czegoś wartościowego.

Największym atutem Sztuki pięknego życia, tuż obok wyciskającej łzy gry aktorskiej Garfielda i Pugh, jest z pewnością nielinearna narracja filmu. Crowley i Payne świadomie i z rozwagą rozbijają życiorys bohaterów na małe-wielkie momenty, podsuwając je widzom niczym porozrzucane kawałki puzzli. Wiele z nich to kamienie milowe związku, czyli tzw. pierwsze razy”, które nadają opowieści rytm, z każdą sceną wzmacniając identyfikację widzów ze wzbudzającymi empatię protagonistami. Choć z początku wydaje się, że zaburzona chronologia wprowadza do historii jedynie chaos, z czasem okazuje się, że tak naprawdę nadaje fabule swoisty porządek i potrzebną dynamikę. Sposób, w jaki komedia Crowleya pokazuje życie Almut i Tobiasa, przypomina mechanizmy ludzkiej pamięci. Zatarte wspomnienia wracają nieoczekiwanie, traumy uciekają gdzieś daleko poza świadomość, a teraźniejsze chwile przeciekają przez palce, w okamgnieniu stając się przeszłością. Sztuka pięknego życia nieraz was rozśmieszy, otuli melancholią i zaskoczy swoją autentycznością. Może właśnie dlatego tak łatwo wybaczyć jej wkradającą się gdzieniegdzie czułostkowość.

Sztuka pięknego życia

Tytuł oryginalny: We Live in Time

Rok: 2024

Kraj produkcji: Wielka Brytania, Francja

Reżyseria: John Crowley

Występują: Florence Pugh, Andrew Garfield i inni

Dystrybucja: Kino Świat

Ocena: 3/5

3/5