Śpieszmy się kochać seriale, tak szybko odchodzą

Na początku czerwca świat obiegła seria informacji o zakończeniu znanych i lubianych seriali. Netflix postanowił po pierwszym sezonie zlikwidować „The Get Down”, a następnie zamknął „Sense8” (2 sezony). Cinemax zrezygnował zaś z kontynuowania „Quarry”. Stacje z pewnością mają swoje powody, żeby dokonywać anulacji serii - oszczędności, oglądalność, konflikty z twórcami. Niemniej fani nigdy nie zrozumieją czemu już nie ma ich ukochanego serialu. W redakcji Pełnej Sali zastanawiamy się, za którymi skasowanymi serialami tęsknimy najbardziej.

Życie widza serialowego nie należy do najłatwiejszych i przypomina eksplorację Kosmosu w poszukiwaniu planety do zamieszkania. Wybierasz spośród wielu galaktyk szperając w ofercie internetowych platform i telewizji. Omijasz pas asteroid w postaci telenowel i procedurali. Krążysz wokół wielkiej planety, która wydaje się mieć wszystko czego spragniony kosmonauta, tfu maniak seriali potrzebuje. Jest zajmująca historia, chemia między aktorami, zgrabnie zmontowane odcinki, pomysł na rozwój całej serii. Zatem lądujesz na powierzchni i zdejmujesz ochoczo skafander, bo odczyty wskazują, że będziesz mógł tu swobodnie oddychać. Dokujesz swoją bazę (siadasz na kanapie), powoli sondujesz kolejne obszary (odcinki) i wydaje się, że to obiecany raj (binge-watching mode on) . Nagle jednak – mimo, że jesteś tam zaledwie drugi sezon – okazuje się, że nie jesteś sam. Na ciemnej stronie planety (Méliès lubi to) żyją parszywe istoty. Nie mylisz się, to telewizyjni decydenci, baronowie Netlfixa i paszowie HBO. Postanawiają wygnać Cię ze swojej ziemi, na nic błagania i prośby o jeszcze jeden sezon, o choćby godne pożegnanie ulubionych postaci, o zamknięcie wątków. Musisz uciekać z planety i znowu szukać w bezmiarze Wszechświata, znaczy Internetu.

Osobiście zostałem tak wygnany zaledwie kilka razy. Nie powiem, żebym specjalnie żałował, że wyjałowiona planeta Sorkina wydała tylko trzy sezony „Newsroomu”. Lubiłem ten serial, tych ludków, którzy raz po raz zadziwiali się światem i udowadniali, że dziennikarstwo ma sens. Szanowałem Danielsa, choć jego Will McAvoy ze swoją romantyczną krucjatą nijak pasował do obecnych realiów. Ceniłem też jego paczkę: neurotyczną Mortimer, zaskakującą Munn, poczciwego Watersona, Jednak po trzech odsłonach było już dosyć, spełnił swoją rolę, nie było sensu kontynuować. Nie płakałem zatem nad rozlanym mlekiem. Inaczej zdarzyło się jednak z serialem „Boss”, o którym pewnie słyszało niewielu. Od burmistrza Toma Kane’a mógłby się uczyć podstępów sam Frank Underwood. Centralną postacią jest tutaj skorumpowany, ale obdarzony wizją polityk. Intrygi polityczne i tło społeczne zostają poprowadzone równie zajmująco jak w genialnym „The Wire”, ale „Boss” ma to czego tam brakowało. W klasyku HBO emocje musieliśmy rozdzielać na szereg postaci (próbowało czynić protagonistą McNulty’ego), a tutaj dostajemy jednego, w dodatku antybohatera. Kelsey Grammer (znany dotąd z komediowego repertuaru, np. „Frasier”) tworzy rolę życia, za którą zresztą otrzymał w 2012 roku Złotego Globa. Po dwóch naprawdę udanych sezonach, stacja Starz postanowiła z powodu niskiej oglądalności skasować serial na dobre. Jego twórca, Farhad Safinia podejmował nawet starania, żeby zamknąć wątki w filmie fabularnym, ale stacja była nieubłagana. Gdyby chodziło o rzecz poślednią, nawet bym nie pisnął. Jednak Starz zarżnęło jeden z najlepszych seriali politycznych w historii telewizji.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
"Flash Forward"

Największą krzywdę zrobiła mi stacja ABC, kiedy po pierwszym sezonie anulowała serial „Flash Forward” (2009). Jest to jedna z niewielu produkcji telewizyjnych, która wciągnęła mnie na tyle, że mimo upływu wielu lat nadal wspominam ją z rozrzewnieniem. W niewyjaśnionych okolicznościach cała ludzkość traci przytomność na 147 sekund i ma wizje dotyczące tego, co będą robili konkretnego dnia i o konkretnej godzinie wiele miesięcy później. Brzmi interesująco, więc czy można było to zepsuć? Jak najbardziej, ale na szczęście twórcy „Flash Forward” zrealizowali postawione przed nimi zadanie i stworzyli wspaniałe połączenie serialu sensacyjnego, który nie bał się sięgać po trudniejsze tematy. Czy to była mowa o fizyce, czy o filozoficznym podejściu do determinizmu, wszystko było przedstawione w bardzo klarowny sposób. Warto również wspomnieć o świetnej obsadzie – oczywiście Joseph Fiennes oraz Dominic Monaghan grają pierwsze skrzypce, niemniej jednak również partnerujący im Sonya Walger, Jack Davenport czy Zachary Knighton prezentują się bardzo przyzwoicie.  22 odcinki ogląda się błyskawicznie, dlatego też tym bardziej pozostaje żal, że nie pozwolono kontynuować tej historii. Nie jest to bowiem zamknięta całość. Mimo wszystko warto do tej produkcji powracać. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że gdyby ten serial miał premierę znacznie później niż w 2009 roku, to odniósłby znacznie większy sukces, bo takie seriale jak „The Blacklist” czy „Blindspot” nie dorastają „Flash Forward” do pięt.

Marcin Kempisty
Marcin Kempisty
"FreakyLinks"

Seriale mają ciężki żywot. To w jaką stronę pójdą zbyt często zależy od ludzików siedzących przed telewizorem. Scenarzysta chce uśmiercić bohaterkę? Nie ma szans, producent nie pozwala, bo ludziki ją lubią. Chcesz zakończyć historię? Nie możesz, ludzki chcą więcej. Jeszcze gorzej gdy ludziki cię ignorują. Wtedy serial po prostu zdycha. Nagle, nie zaznawszy spełnienia. Producent ma bowiem wajchę którą odcina dopływ finansów, czasami nawet w środku sezonu. Pamiętam jakiż mój sprzeciw budziła decyzja o zakończeniu „Złotych lat” po zaledwie 8 epizodach. Serial niebywale szmirowaty, to fakt, ale jest niesprawiedliwość gdy nie pozwala mu się powiedzieć ostatniego słowa. Zostawiono nas z dokręconym na szybko zakończeniem i masą pytań. Tego się nie powinno robić. Z drugiej strony ludziki są niebywale łakome. Gdy już coś pokochają pasożytują na serialu, aż straci zmysły i przestanie zupełnie mówić z sensem. Zmuszają go by żył, mimo że on chciałby już odejść. Eutanazja dawno należała się „Dr. House”, ale twórcy woleli bym znienawidził ten obraz, niż zakończyć tak dochodowy interes. Sam odszedłem, nie chcąc patrzeć jak cierpi, musząc odtwarzać dla swej publiki utarte schematy. Koniec końców tylko raz przejąłem się mocno przedwczesną śmiercią serii z rąk producentów i widowni. Mowa o moim ulubionym klonie „Z Archiwum X” zwanym „FreakyLinks”. Pewnie że brak świeżości w konwencji mógł nieco zniechęcić ludziki, doceniam jednak dystans tegoż tworu względem dziwacznych sytuacji jakie ukazywał. Odcinek w konwencji reportażu do teraz wspominam jako jedną z lepszych wariacji na temat kiełkującego found footage. Choć może dziś bym się nie przejął tak mocno, bardzo polubiłem niegdyś bohaterów tegoż horroru. Niestety telewizja jest bezlitosna. Pojawili się w moim życiu na 13 tygodni by zaraz zniknąć bez słowa.

Adrian Burz
Adrian Burz
Krucjata 1999
"Krucjata". Tak, ten po lewej to Jin z "Lost"

Marcin pisze wyżej o „FlashForward” więc to sobie daruję, chociaż również chciałbym zobaczyć ciąg dalszy tej produkcji. Napiszę więc o „Krucjacie” (Crusade, 1999) serialu J. Michaela Straczynskiego, który miał być kontynuacją doskonałego „Babylon 5” (1994). „Krucjata” w ogromnym skrócie miała rozgrywać się po wydarzeniach „B5” i dotyczyła ataku obcych na Ziemię, który zakończył się kwarantanną obejmującą cały glob. Ludzkość na powierzchni została zarażona, i wszystko zależy od jednego statku, który wyrusza w przestrzeń kosmiczną, aby znaleźć lekarstwo. Mają 5 lat, aby to zrobić, albo ludzkość zginie. Serial wytrzymał 13 odcinków, i został po prostu urwany, a anulowanie nastąpiło jeszcze przed emisją pierwszego epizodu. Dlaczego? Cóż… Zapowiadał się przeciętnie. Oferował grupę średnio interesujących bohaterów, w każdym odcinku była inna, ledwo przyzwoita przygoda, a fabuła łącząca to wszystko była licha i na tak dalekim planie jakby nikt o niej nie pamiętał. Łatwo było przewidzieć, co będzie dalej – w każdym odcinku będą mieć przygody, które niczego nie zmienią, a w ostatnim znajdą lekarstwo i mamy szczęśliwe zakończenie. Ale Straczynski kolejny raz pokazał to, w czym jest mocny, czyli konstruowaniu gigantycznych, złożonych fabuł. Plan na resztę fabuły był taki, że lekarstwo bohaterowie znajdą w połowie drugiego sezonu, ale to tylko sprawi, że ujawniony zostanie spisek z zarazą i kto tam naprawdę jest jej autorem. Konstrukcja całego serialu miała być postawiona na głowie. Próbowano zbudować kolejną klasyczną produkcję, zawierającą 5 sezonów po 22 odcinki, ale Straczynski wtedy wciąż miał problemy z zaczynaniem swoich historii. Udało się w przypadku „Babylon 5”, i trzeba się z tego cieszyć, ale to nadal jest dosyć oporny tytuł. Należy ostrzegać nowych widzów, aby nie zniechęcali się pierwszymi dwoma sezonami (które trzeba jeszcze obejrzeć w całości + pełnometrażowy pilot!). A wracając do „Krucjaty”… Nie ma powodu, aby się za niego zabierać, ale nie zasługuje też, aby go olać. To ciekawostka dla fanów „B5” i Straczynskiego. Pamiętajcie jedynie, aby w pierwszej kolejności obejrzeć „Alarm dla Ziemi”, całkiem udany (takie 6/10) pełnometrażowy pilot wprowadzający do głównego serialu. Nie umiem jednak określić ilości spoilerów względem „B5”, czy w ogóle można zabierać się do oglądania bez znajomości tamtej space-opery.

Garret Reza
Garret Reza
"Deadwood"

„Deadwood” to jedna z perełek stacji HBO, którą wraz z „The Wire” i „The Sopranos” zaliczam do trójki największych arcydzieł światowej telewizji. To przede wszystkim postmodernistyczna mieszanka o stawianiu fundamentów amerykańskiego społeczeństwa, której twórcy wpletli ducha Szekspira w plugawy świat Dzikiego Zachodu uzupełniając wszystko bezpardonową wulgarnością. Serial już przez dwa sezony zdobył rzeszę oddanych fanów, więc nic dziwnego, że gdy informacja o anulowaniu serialu po zaledwie trzech seriach ujrzała światło dzienne producentów ogarnęła wzburzona fala bulwersu ze strony widzów. Najwięksi sympatycy utworzyli nawet kampanię „save our show”, która niestety miała znikomy wpływ na losy serialu; producenci zaproponowali kompromis oferując Davidowi Milchowi sześcioodcinkowe uzupełnienie, które ten bez wahania odrzucił wiedząc, że takie posunięcie jedynie pogorszyłoby sytuację. Na satysfakcjonujące dopięcie wszystkich wątków twórca potrzebował jeszcze co najmniej 20 odcinków, więc jego decyzja nie powinna nikogo dziwić. Bezpośrednią przyczyną zdjęcia serialu z anteny, o dziwo, nie była jego oglądalność – w przeciwieństwie do „The Wire” serial spotkał się z przychylnym odbiorem widzów – a ponadprzeciętnie wysokie koszty kręcenia oraz pensje aktorów. Teraz, czy przedwczesne zakończenie pozostawia spory niedosyt? Dla niektórych zapewne tak, w końcu niemrawo doszlifowany finał z początku może rozczarować, jednak ja po ponad dwóch latach od obejrzenia czuję się spełniony i uważam tę ponad trzydziestogodzinną przygodę za niepowtarzalną.

Michał Jędrszczak

"Utopia"

Znacznie częściej występuje u mnie zjawisko przesytu danym serialem, ale dwa razy pękło mi serce z powodu przerwania emisji. W obu przypadkach miało to miejsce po dwóch sezonach i oba te seriale to absolutna czołówka mojego prywatnego rankingu. Pierwszy to „Twin Peaks” (1990), którego kontynuacji szczęśliwie się doczekałem. Dowodzi to, że cierpliwość popłaca i czasem warto czekać nawet 25 lat – dlatego wciąż wypatruje jakichkolwiek wieści na temat wznowienia  drugiego serialu, czyli  mojej ukochanej brytyjskiej „Utopii” (2013). Czym jest ten serial? Dla mnie, entuzjasty różnorakich dystopicznych wizji przyszłości i globalnych spisków, a przy tym komiksowego geeka i wielbiciela groteskowych scen przemocy oraz brytyjskiego szorstkiego humoru, „Utopia” to spełnienie mokrego snu. Do tego olbrzymia dbałość o formę – fenomenalnie wystylizowane kadry i psychodeliczna wwiercająca się w głowę muzyka. Nie jestem w stanie zrozumieć, jak można było podjąć decyzję o anulowaniu takiej perły. Oficjalne stanowisko to malejące przy drugim sezonie słupki oglądalności, ale tłumaczę to tylko rzeczywistym działaniem serialowej Sieci czyli wszechpotężnej organizacji kontrolującej cały świat. Czyżby „Utopia” zdradzała o kilka ich sekretów za dużo? Będąc zaś całkowicie poważnym – sądzę, że serial po prostu wyprzedził swoje czasy. W 2013 roku czas prawdziwej telewizji autorskiej jeszcze się na dobre nie rozpoczął. Dziś, zaledwie kilka lat później, producenci wreszcie przestają bać się podejmować ryzyka i dają showrunnerom coraz większą swobodę twórczą. Dzięki temu możemy dziś oglądać, takie seriale jak chociażby „Legion” (2017), czy „Mr. Robot” (2015). Nie mówiąc już o trzecim sezonie wspomnianego „Twin Peaks” (2017), w którym David Lynch po raz kolejny na nowo definiuje pojęcie serialu autorskiego. Niestety Dennis Kelly – showrunner „Utopii” i przy tym świetny dramaturg, to nie jest nazwisko tak duże jak David Lynch czy nawet Noah Howley, żeby ktokolwiek pozwolił mu po prostu robić swoje, przez co aktualnie rozmienia się na drobne pisząc scenariusze do kiepskich filmów. Chodziły pogłoski, że „Utopią” miał zająć się David Fincher i zrealizować amerykański remake, ale i ten projekt nie doszedł do skutku. Mimo wszystko nie tracę nadziei, że jeszcze kiedyś dane mi będzie usłyszeć pytanie zadane specyficznym tonem Neila Maskella – Where is Jessica Hyde?

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny