Nikogo nie zabiła, a jednak zakazana. Wywiad z Sorayosem Prapapanem – Pięć Smaków

Sorayos Prapapan po premierze swojego debiutanckiego pełnego metrażu – Arnold jest wzorowym uczniem – na festiwalu w Locarno, wyrasta na jednego z najciekawszych filmowców młodego pokolenia pochodzących z Tajlandii. Choć od początku pracujący w przemyśle jako dźwiękowiec stawia dopiero pierwsze kroki na stołku reżysera, to jego shorty: Raksa dindaen (2016), Death of the Sound Man (2017) czy Dossier of the Dossier (2019) zapewniły mu status stałego bywalca festiwali promujących początkujących twórców. Arnold jest wzorowym uczniem polską premierę miał w trakcie 16. edycji Azjatyckiego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków w Warszawie. Ponieważ Sorayos był gościem tegorocznej odsłony przeglądu, nasz redaktor Michał Konarski, korzystając z okazji, zadał mu kilka pytań: o jego relacje z krytykami, odbiór w kraju i za granicą, podróże, ulubione filmy oraz… marihuanę.

Michał Konarski: Zacznijmy od Twojej debiutanckiej fabuły, Arnold jest wzorowym uczniem – przyznałeś w jednym z wywiadów, że pierwszy raz pomyślałeś, by opowiedzieć tę historię w 2014, kiedy w Tajlandii doszło do zamachu stanu. Zmieniłeś jednak koncepcję w 2020, kiedy, poza pandemią COVID-19, Bangkok mierzył się z masowymi protestami obywateli niezadowolonych z autorytarnych rządów. Czy napotkałeś jakieś trudności w adaptacji faktycznych wydarzeń, atmosfery buntu i realiów społecznych na język filmu?

Sorayos Prapapan: Nie, właśnie to było bardzo proste. 

To co tak opóźniło proces twórczy?

COVID.

Ale pandemia zaczęła się w 2020 roku, a zamach stanu miał miejsce w 2014.

Tak, ale na początku po prostu nie mieliśmy funduszy. W 2017 roku otrzymaliśmy dofinansowanie, ale zanim udało nam się zrealizować ten projekt, przyszedł COVID.

Kiedy zaczęła się pandemia i protesty, pomyślałem, żeby napisać tę historię niejako na nowo. Żeby nanieść to całe gówno, jakie miało miejsce wokół, na wcześniejszy koncept. Poczułem, że to znacznie uatrakcyjni scenariusz i sprawi, że będzie mocniejszy.

Oczywiście wciąż trudno było zebrać budżet, ale postanowiliśmy nakręcić ten film w miarę szybko i na zajawce. Skorzystaliśmy z tego, że ulice i szkoły były zamknięte – i się udało.

A co do protestów – mam wrażenie, że dążę do podobnych celów, co ich uczestnicy. Cieszy mnie, że ten bunt, tak jak pandemia, stał się częścią filmu.

Arnold jest wzorowym uczniem (2022)

W jednym z Twoich krótkich metraży – Death of the Sound Man opowiadasz o dwóch dźwiękowcach usiłujących zebrać zadowalający ich odgłos do filmu, przy którym pracują. Czy poza tworzeniem kina interesujesz się także nim szerzej, pod względem teorii?

Po prostu od zawsze pracowałem jako dźwiękowiec.

Jak miałem jakieś 19-20 lat i byłem studentem, to oczywiście marzyłem, by zostać reżyserem i tak dalej – ale to nie było takie proste, że wystarczy chcieć i się uda. 

Jasne, łapałem doświadczenie tu i tam, pracowałem jako II reżyser czy asystent, ale zdałem sobie sprawę, że to nie dla mnie. Nie ma chuja, żebym codziennie zarządzał pracą w grupie i użerał się z głupimi problemami, głupimi ludźmi czy jakimś głupim psem na planie. Wiesz, o co mi chodzi?

Chyba tak.

No właśnie.

Ale też dzięki tej przygodzie zacząłem oglądać więcej niezależnych filmów z całego świata. Zauważyłem, że da się je kręcić w bardziej nowoczesny sposób niż po hollywoodzku.

I tak zacząłem zajmować się dźwiękiem. Znalazłem dla siebie miejsce, bo szczerze mówiąc, cała ta branża „technicznych zawodów” przypomina wyścig: wszyscy chcą być operatorami, montażystami i tak dalej, a mało kto chce być dźwiękowcem. 

Na tegorocznych Pięciu Smakach pokazywany jest najnowszy film Roystona Tana…

24

Tak. Ten złożony z 24 ujęć portretujących dźwiękowca w różnych sytuacjach.

Czemu ludzie wciąż mnie pytają, czy widziałem ten film?

Bo jesteś dźwiękowcem. Widziałeś czy nie?

Nie widziałem. Miałem iść na niego wczoraj, ale zaspałem. 

A co lubisz oglądać? Wyobraź sobie, że masz wolny weekend przed telewizorem czy rzutnikiem. Co włączysz w pierwszej kolejności?

Trudne pytanie, bo to się stale zmienia. Myślę, że włączyłbym coś od twórców, którzy zawsze są w stanie mnie rozbawić – Ruben Östlund jest jednym z nich, Ulrich Seidl, Roy Andersson. Obok tego bardzo lubię poetyckie kino z Iranu, na przykład Jafara Panahiego. Kocham Panahiego.

Ale patrząc na to z innej strony – jeżdżę teraz ze swoimi filmami na festiwale i trochę muszę wrócić do bycia kinofilem.

Lubisz atmosferę festiwali? Jesteś raczej jednym z tych twórców, którzy ukrywają się w hotelu przez cały dzień i tylko wychodzą na jedno Q&A po seansie, czy przeciskasz się pomiędzy widzami w kolejkach na pokazy? Spotkaliśmy się w kinie, więc chyba raczej należysz do tych drugich?

Nie zawsze, ale tak, raczej do tych drugich.

Jako Azjata, gdy jedziesz do Europy, musisz mierzyć się z długimi lotami samolotem i jet lagiem, więc czasami tych filmów się ogląda dużo, a czasem mało. Jak byłem ostatnio w Rotterdamie, to tylko przyleciałem, pokazałem film i wróciłem do domu. Nie chciało mi się wychodzić, moim znajomym też nie, więc siedziałem w hotelu.

Teraz, jak jestem po raz pierwszy w Warszawie, to szczerze mówiąc wolę obejrzeć trzy filmy na krzyż, ale przy okazji zwiedzić trochę miasto.

I co już widziałeś? Jak Ci się podoba?

Hmmm. Jak gdzieś jeżdżę, to zawsze jestem mocno wyczulony na napisy i szyldy – bardzo mnie zaskoczyło, jak dużo tu jest sklepów z artykułami CBD, nawet automaty, jak z przekąskami. W żadnym innym mieście tylu ich nie widziałem.

Warszawa jest, hmmm, specyficzna – przy jednej ulicy stoi sklep z CBD, a obok niego jakiś stary, zabytkowy budynek. Byłem w Tallinie czy Pradze i tutaj jest jakoś… inaczej. Ale podoba mi się.

Wróćmy do Arnold jest wzorowym uczniem – znajduje się w nim komediowa konwersacja na temat krytyków filmowych. Jak wygląda Twoja relacja z dziennikarzami? Zdarzały się jakieś starcia czy wymiany zdań?

Oj, zdarzyło się…

(długi śmiech)

Wiesz, jestem filmowcem, więc jeśli nakręcę film o bohaterze, który chce zostać filmowcem, będzie to klisza. Jeśli opowiem o krytykach, to również będzie klisza. Ale ja chcę poruszać temat naszej branży i czasem będę pozwalał sobie na przytyki.

Jest taki jeden krytyk. Boże…

(cisza)

Chyba mogę opowiedzieć. W czasie pandemii zrobiłem film Digital funeral: Beta Version, który dostał się do Locarno. I przyznam szczerze, nakręciłem go zupełnie bez powodu. Po prostu uznałem, że wykorzystam kamerę VR, ale obraz 360 stopni przenieśliśmy na standardowy format filmowy. To fajny pomysł, ale naprawdę nie było za tym większej filozofii.

I był ten jeden gość. Przez trzy dni non-stop jeździł po moim filmie, pisząc, że jest chujowy. Wow, pomyślałem, kim ty kurwa jesteś? Mój film był w Locarno. Nie podoba Ci się? W porządku, ale nie obrzucaj go błotem.

Czy odbiór Twoich produkcji w Tajlandii i za granicą zazwyczaj się różni?

Arnold jest wzorowym uczniem nie miał jeszcze premiery w Tajlandii. I w sumie nie mogę się już doczekać pierwszych pokazów, by usłyszeć, co ludzie sądzą.

Oczywiście zgarnąłem feedback na temat krótkich metraży, ale trudno to jakoś porównać – zwłaszcza że film o Arnoldzie jest osadzony w tajskiej kulturze i trochę skierowany do tej publiczności. 

Prawdopodobnie dla zagranicznych widzów Arnold… może być trochę zbyt hermetyczny. Ale jeśli udałoby im się obejrzeć moje shorty, pewnie spodobałyby im się bardziej niż pełny metraż.

Część z nich można obejrzeć na Vimeo.

Tak, a najwięcej jest na YouTubie.

Jedną z Twoich pierwszych większych współprac była ta na planie Wujka Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia Apichatponga Weerasethakula. Jak wspominasz ten etap?

To śmieszna historia. Sprawa wyglądała tak, że Apichatpong szukał asystenta produkcji i oczywiście się zgłosiłem. Zatrudnili mojego przyjaciela i jeszcze jakiegoś gościa, ale mnie nie.

I byli już w trakcie zdjęć, siedzieli w jakiejś dżungli, było bardzo gorąco, kiedy zadzwonił do mnie ten znajomy i zapytał, czy wciąż chcę pracować dla Apichatponga.

„Oczywiście” – powiedziałem.

Czym się zajmowałeś?

Głównie siedziałem w dżungli w upale. Nabrałem trochę innej perspektywy, jak to wszystko wygląda. Nie wiem, czy Apichatpong kojarzy mnie z nazwiska.

To był trochę trudny plan. On wtedy kręcił na taśmie, to chyba była szesnastka, ale zdecydował się na brak sztucznego oświetlenia. Tylko słońce i wielkie lustro. W dżungli, bez lamp. Wybierał sobie jakieś ujęcie, które musiało być zrealizowane w konkretnym czasie i położeniu słońca względem ziemi. Czasem się udawało zrobić cztery ujęcia dziennie, czasem dwa. Trzeba przyznać, że Apichatpong wie, jak zdobywać na to budżety.

Ale też nigdy nie dostaje wystarczającego dofinansowania, musi dopinać budżet z pieniędzy swojej firmy producenckiej. Przy Wujku Boonmee… nakręcił znacznie więcej materiału, ale nie był z niego zadowolony. W końcu jedna z wersji filmu wygrała.

Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia (2010)

Na zakończenie dopytam Cię o plany na przyszłe produkcje. W trakcie spotkania z publicznością na Pięciu Smakach wspomniałeś, że twój następny film ma być „bardziej uniwersalny niż Arnold…, bo będzie dotyczyć marihuany”. Mógłbyś to rozwinąć?

Tak, będzie o ziole.

I to tyle?

(cisza)

Nie wiem, ile mogę powiedzieć w wywiadzie, bo nie wiem, jak to wpłynie na odbiór mojej osoby i ewentualne konsekwencje, ale hmmm…

Palę zioło. Mam wrażenie, że często przez to ludzie patrzą na mnie z góry. Przez prawo jesteśmy przez to postrzegani jako kryminaliści, a jedyne co robimy, to jaramy.

To dosłownie nikogo nie zabiło – ale prawo zabija ludzi, którzy jarają zioło.

Więc nakręcisz dramat społeczny o skutkach prohibicji czy bardziej stonerską komedię?

Powiem tak…

(cisza)

Nie, nie wiem. Mógłbym to powiedzieć Tobie, ale chyba nie do mikrofonu.

W porządku. To spytam jeszcze – czemu palisz? To część jakiejś stonerskiej osobowości, czy po prostu lubisz zioło?

Bardzo dużo jaram. Pierwszy raz chyba poczęstował mnie znajomy na studiach, później się w sumie trochę uzależniłem. 

Teraz palę głównie w domu. Nie no, w sumie to jaram wszędzie. Noszę ze sobą wszędzie.

Przyjechałem do Warszawy i widzę sklep z CBD, myślę – muszą mieć też THC.

Mają, ale w niskich zawartościach.

Nie, naprawdę mają. Może nielegalnie, ale niektóre sklepy mają. 

Szybko się odnalazłeś w Warszawie. Mówisz, że targasz zioło ze sobą wszędzie – zabierasz je także w podróż?

Oczywiście.

Normalnie pakujesz je do walizki? Czy do podręcznego?

(cisza)

Nie no, wiesz, tylko na krajowych, krótkich trasach. I też małe ilości, na użytek własny. Czasem formę olejku do waporyzatora da się nawet zabrać do Europy, ale to już droższa przyjemność. Jak się tak długo lata, jak z Bangkoku tutaj, po kilkanaście godzin, to trudno wysiedzieć bez bucha. Teraz na drogę powrotną kupiłem sobie żelki z CBD, może to jest jakieś wyjście.

Michał Konarski
Michał Konarski