Call and response – recenzja filmu „Grzesznicy”

Parafrazując tytuł drugiego długiego metrażu Treya Edwarda Shultsa, to przychodzi po zmroku – lęki, koszmary traumy pokoleniowe oraz wrogowie, których za dnia chcieliśmy zostawić gdzieś daleko w tyle. Na to wszystko w Grzesznikach Ryan Coogler wystawia swoją receptę, inspirowaną Rodriguezowskimi przypowieściami, że być może stan oczyszczenia można osiągnąć po krwawej jatce, będąc całym umorusanym w krwi.

W przypadku Ryana Cooglera pewne są dwie rzeczy – wzięcie do filmu Michaela B. Jordana oraz na tapet opowieści o czarnej traumie, systemowym rasizmie, osadzając je w postkolonialnej teraźniejszości. Po bardzo udanym i obsypanym nagrodami Fruitvale, które malowało brudny pejzaż systemowych nierówności czy brutalności policji względem młodych czarnych mężczyzn, odrzucił drogę Jordana Peele’a czy (do niedawna) Barry’ego Jenkinsa, jeśli chodzi o tworzenie autorskich projektów, ponieważ przyszedł czas na dwie, dosyć duże franczyzy. Creed był jednocześnie przedłużeniem legendy Rocky’ego Balboy oraz otwarciem nowego wątku dla Adonisa Johnsona, szukającego eskapizmu od codziennych problemów w worku treningowym. W Marvelu twórca ten odcisnął swoje piętno zdecydowanie mocniej, gdyż pierwsza część Czarnej Pantery do dzisiaj rezonuje w amerykańskiej kulturze, a status kultowy został jej nadany już w dniu premiery.

Jednak po dwunastu latach Ryan Coogler zdejmuje kajdany wielkich franczyz i zaprasza nas w podróż do lat 30. XX. wieku w delcie Missisipi wraz z weteranami I wojny światowej, bliźniakami Moore (Michael B. Jordan). Po dorobieniu się na barkach chicagowskich gangsterów bracia szukają punktu zaczepienia na południu Ameryki, żeby na stałe się osiedlić. Ich celem jest budowa społeczności skupionej wokół juke jointu, miejsca pełnego muzyki, tańców, hazardu czy alkoholu. Do pomocy przy szybkim postawieniu lokalu zatrudniają przyjazne im chińskie małżeństwo imigrantów, którzy, pomimo prowadzenia wiejskiego sklepiku otwartego dla wszystkich bez wyjątku, równie dosadnie odczuli segregację rasową w Stanach Zjednoczonych.

Mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje. W wieczór otwarcia do lokalu puka trzech białych nieznajomych o nieznanych intencjach. Przed budynkiem przedstawiają swoją bezduszną interpretację Pick Poor Robin Clean – piosenki opowiadającej o pożeraniu czarnych mieszkańców. Spokój i harmonia zostają zaburzone, a inauguracja zmienia się w krwawą rzeź, przypominającą klasyk Roberta Rodrigueza z Clooneyem, Keitelem i Quentinem Tarantino – Od zmierzchu do świtu. To nie koniec inspiracji twórcą serii o małych agentach, bo same sceny intensywnej walki z wampirami przynoszą na myśl Maczetę czy, idąc już dalej, Desperado z Antonio Banderasem. Ciężko nie zgodzić się z tezą, że Grzesznicy to najlepszy film Rodrigueza, który nie wyszedł spod jego ręki.

Najnowszy długi metraż Cooglera ma wiele ciekawych pomysłów wyjściowych. Przede wszystkim warto pochylić się nad warstwą audialną, będąca diegetycznym elementem Grzeszników. Bluesa słyszymy na każdym kroku – od pierwszych scen podróży głównych bohaterów, przez kulminację, aż po  ostateczne starcie w kościele. Muzyka w zamyśle reżysera miała łączyć wszystkie społeczności, pokolenia, braci i siostry. Nawet wyżej opisana scena przybycia wampirów ma coś w sobie na kształt próby otwarcia się dla przybyszów. Niektóre aranżacje wokalne oraz interpretacje gatunku przez Ludwiga Göranssona przyprawiają o ciarki. Istotą bluesa jest również to, że póki goście tańczą i bawią się w jego rytmie, tak muzyka gra do symultanicznie wymyślanego tekstu. Film twórcy Fruitvale to zwierciadło tej idei, ponieważ im dłużej słyszymy pianino, gitarę czy harmonijki, tym więcej tańca, akcji i walk na ekranie. 

Jednakże głównym problemem Grzeszników jest pewna niekonsekwencja w wykorzystaniu morza pomysłów przez samego reżysera. I tak, warto docenić pojawiające się ciekawe formalnie detale jak rozróżnienie bliźniaków elementami ubioru, gdzie mamy podprogową sugestię, po której stronie politycznej barykady stoją. O ile jednak pierwsza część sugeruje dosyć kameralny jak na standardy blockbustera dramat społeczny, przypominający idylliczne początki Uciekaj Jordana Peele’a, o tyle druga trąci na kilometr wręcz Marvelowską próbą ujęcia esencji świata, gdzie więcej miejsca już na scenariuszowe niedoskonałości, granie na emocjach czy żarty, rozbijające horrorowe decorum. I tak, u wyżej wymienionego twórcy To my kolejne dowcipy zalewają ekran od chociażby całej memicznej sceny z rzuconym przez Elizabeth Moss na odchodne „Ophelia, call the police” czy „zagłosowałbym trzeci raz na Obamę, jeśli miałbym możliwość”, lecz one wypadają autentycznie. Twórca Nope zatrzymuje swoje stwory w szkatułce pełnej ironii. U Cooglera kuglarstwo staje się nachalne, jakby wyczerpał swoje moce twórcze na etapie pomysłu danej sceny. Ma to związek z konfliktem interesów reżysera – jednoczesną próbą ośmieszenia wampirów wraz z chęcią zabraniu im atrybutu strachu oraz pokazania ich potęgi, gdzie wpływają na całą społeczność, chcąc podtrzymać przestarzały porządek z czasów segregacji rasowej.

Piękne są zdjęcia, wykorzystanie folkowego settingu, a formalne zabawy kadrowaniem zapewne zachwycą IMAXowych estetów. Za tym może iść jakaś reżyserska brawura, lecz pomysły szybko się wyczerpują i trzeba załatać dziury do końca filmu. Sama wampirza alegoria to też dosyć prosty sposób na stworzenie różnic między bohaterami. Odwrócenie dychotomii względem chociażby kina blaxploitation stanowi krok w dobrym kierunku, sugerujący świeże podejście do tematu. Jednak gdy tylko film zmierza ku końcowi, wychodzi z tego społeczny banał, bazujący na najprostszych różnicach związanych z systemowym rasizmem oraz historią czarnych w Stanach Zjednoczonych. Momentami trąci to niesubtelnymi w swoim przekazie produkcjami największego trybuna ludowego społeczności, Spike’a Lee. Jednak siła twórcy Czarnego bractwa. BlacKkKlansman tkwi w bezczelności poglądów wyrobionych przez lata, a Ryan Coogler nie może jej po prostu dorównać. 

W mojej głowie interpretuję Grzeszników jako amerykańskiego dalekiego kuzyna Wesela Stanisława Wyspiańskiego, gdzie postacie historyczne mieszają się z pojawiającymi co chwila symbolami, nawiązującymi do polskiej historii – otwarcie lokalu braci Moore to wręcz lustrzane odbicie ślubu Lucjana i Jadwigi, na którym muzyka wystukiwała rytm akcji, wszelkich waśni o nasz kraj i zwiastowała nadzieję na lepsze jutro. Wampiry to chochoł. upiór czy widmo Ludwika de Laveaux zmieniające zasady gry, zwiastujące poróżnienie, walkę oraz katharsis wieńczące historię. W oceanie tych wielu idei, projekt Ryana Cooglera to ważne dla niego udane uwolnienie się z więzów wielkich franczyz, lecz nie bez skazy, bo parafrazując polskie przysłowie – „może i wyjdziesz z Marvela, ale Marvel z Ciebie niekoniecznie”. Możliwe, że Grzesznicy, niczym Czarna Pantera kilka lat temu, będą klasykiem w dniu premiery, rezonującym przez kolejne dekady niczym Uciekaj Jordana Peele’a czy jak Rób, co należy Spike’a Lee. Mimo kilku przestrzelonych idei w tym osobistym projekcie, warto odnotować, że w amerykańskim mainstreamie rozpycha się rękami kolejny, obiecujący bard.

Szymon Pazera
Szymon Pazera

Grzesznicy

Tytuł oryginalny:
Sinners

Rok: 2025

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Ryan Coogler

Występują: Michael B. Jordan, Hailee Steinfeld, Lin Ju Li

Dystrybucja: Warner Bros.

Ocena: 3/5

3/5