Czy dziki chrapią? – recenzja filmu „Simona Kossak” – FPFF Gdynia 2024

Polski mainstream ma zwyczaj przypominania sobie o różnych wielkich i ciekawych osobach z przeszłości nagle i w zmasowany sposób. Po Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej Marii Sadowskiej z każdej wystawy atakowały nas książki Wisłockiej i o Wisłockiej, po Ostatniej rodzinie każdy domowy regał wzbogacił się o co najmniej jedną biografię któregoś z Beksińskich, a na ekrany mniejsze i większe szybko trafiły dokument i średni metraż. Teraz ich śladem podąża Simona Kossak, gdy po sukcesie dokumentu w konkursie głównym FPFF w Gdyni startować będzie jej biografia fabularna spod ręki Adriana Panka.

Jeśli chcecie krótką odpowiedź na pytanie, czy warto iść do kina na Simonę Kossak? To brzmi ona tak, pod warunkiem że jesteście wycieczką klasową z 6 klasy szkoły podstawowej. Skoro jednak ten, całkiem zgrabny wykwit filozofii „szkoły i tak pójdą” trafił do rywalizacji o Złote Lwy – to warto przyjrzeć mu się uważniej.  Zwłaszcza, że ten wybór projektu jest zaskakującą woltą dla reżysera Adriana Panka. Zaczynał od artystycznego Daas, by potem pożenić arthouse z kinem gatunkowym w swoim, wyjątkowym na skalę polskiego kina, nawet jeśli niekoniecznie spełnionym, Wilkołaku. 2024 rok upływa już Pankowi pod znakiem kina stricte komercyjnego, gatunki eksplorował w Kolorach zła: Czerwień, kryminalnym thrillerze na podstawie prozy Małgorzaty Oliwii Sobczak, który nie podobał się chyba nikomu, a Simonę Kossak możemy widzieć zarówno jako kapitulację jego gatunkowych aspiracji, jak i swoisty awans na reżysera potencjalnego ekranowego przeboju. Te tęsknoty za większą chropowatością wychodzą zresztą w jego najnowszym filmie w otwierającej scenie, gdy kamera powoli przesuwa się przez ogarniętą nocą i pełną kurzu willę Kossakówkę, nieprzystający do rzeczywistości symbol przeszłej chwały rodu, teraz żywe muzeum wypełnione jednostkami z innych czasów. Takie przebłyski pragnienia stworzenia czegoś wizualnie i kreacyjnie ciekawszego zresztą czasami powracają. Mamy a to imprezę niby z Felliniego, a to seans spirytystyczny, agresywną sarnę filmowaną i montowaną niby morderca ze slashera, czy w końcu para-realizm magiczny.

Chociaż oglądając film trudno się w tym zorientować, to jego akcja rozgrywa się na przełomie aż dekady, między wiosną 1970 roku, gdy Simona Kossak broni pracę magisterską na Uniwersytecie Jagiellońskim, a obroną doktoratu w Instytucie Badawczym Leśnictwa w Warszawie w 1980 roku. Sportretowany zostaje zatem czas początku pracy protagonistki w Białowieży i jej droga od zainteresowanej ekologią  krakowskiej inteligentki po początek bycia zwierzęcą celebrytką i medialną oraz naukową ikoną Puszczy Białowieskiej. Treściowo i narracyjnie Simonę Kossak możemy podzielić na dwa wyraźne elementy. Z jednej strony to familijna komedia ekologiczna, gdzie bohaterka musi połączyć siły z przyjaciółmi, by z pomocą udomowionego dzika oraz bystrego kruka złodzieja fajek ochronić sarny przed eksterminacją z rąk chciwych i złych leśników oraz polityków. Warstwa historyczna z kolei skupia się na ckliwych poetyckich monologach i kontemplacji istoty bycia Kossakiem. Tam dowiemy się, że „Nasza rodzina jest sztuczna jak plantacja drzew, a nie żywy las naturalny”, Gloria Kossak to diabeł wcielony, zła matka ma dobrą stronę, a Kossacy pomagali Żydom w trakcie drugiej wojny światowej.

Jeśli spróbujemy jednak odrzeć film z kolejnych pazłotek edukacyjnych nałożonych tu ku ekscytacji nauczycielek i firm zajmujących się tworzeniem scenariuszy lekcji kinowych odsłania się nam całkiem ciekawie jak na pruderię polskiego kina (late) coming of age. Ignorując biografię samej Simony Kossak, film przedstawia nam w pierwszych scenach pewną siebie, lecz jednocześnie zahukaną i naiwną dziewczynę. Symbolem jej słabości staje się fakt, że zaraz po obronie magisterium celebruje to poprzez swój pierwszy w życiu seks wraz ze starszym chłopakiem, z którym chodzi w tamtym momencie od dziewięciu miesięcy. Zaraz po akcie przyjmuje jego zaręczyny i zgadza się zrezygnować z planowanej przeprowadzki do Białowieży tylko po to, by zostać w towarzystwie partnera „tak, jak być powinno”. Gdy kilka chwil później okazuje się, że cały związek był tylko drogą do wygrania przez mężczyznę zakładu z jej znienawidzoną starszą siostrą Glorią (świetna Marianna Zydek), aceną dziewictwa była skrzynka wódki,Simona czuje się podwójnie zdradzona, a poetka i malarka zostaje ustawiona już do końca filmu w pozycji villaina. Jednocześnie cała późniejsza ewolucja bohaterki, a zwłaszcza relacje z Leszkiem Wilczkiem (wspaniale ucharakteryzowany i ubrany Jakub Gierszał, który wygląda jakby żywcem wzięli go z planu wczesnego Zanussiego), oraz nieokiełznanym białowieskim Tarzanem – kłusownikiem Jaremą, a także jego (byłą) żoną, wiedźmą Zoją (Marta Stalmierska), prowadzą do akceptacji swojej seksualności i kobiecej niezależności w oderwaniu od romantycznego patriarchatu. Fundamentem, który w narracji pozwala Simonie stać się tym, kim jest na koniec filmu, nie są ani z lekka zantropomorfizowane sarny, ani śpiący w jej łóżku dzik, ani przemocowa matka o dobrym sercu, czy trauma braku zdolności malowania dynamicznych koni na płótnach – to właśnie ten odzierający z dziecięcej fantazji o dorosłości seks i zakład. Ścieżką Simony jest zrozumienie, że to nie ona w tej sytuacji jest przegraną, wszak przez miesiące otrzymywała towarzystwo i wsparcie, a jej siostrzyczka, która musi teraz wydać pieniążki na dużo wódki dla kogoś innego. No i trochę ten chłopak, w sensie – naprawdę dziewięć miesięcy podrywu i chodzenia z kimś, kogo się nie lubi dla paru flaszek? Brzmi jak okropny interes.

W filmie nie zabrakło ulubionego ostatnio zabiegu polskich reżyserów, to jest wydania połowy budżetu na licencjonowanie piosenek, dzięki czemu widz może zacząć się zastanawiać, czy przypadkiem nie zostawił włączonej playlisty na Spotify. Ten prosty zabieg pozwala przypudrować dłużyzny i wprowadzić ułudę dynamizmu, a także ogranicza czas trwania nieudanej oryginalnej muzyki Bartosza Chajdeckiego. Młody operator Jakub Stolecki, doświadczony w pracy głównie telewizyjnej, robi co może by wydobyć interesujące kadry i spojrzenie ze zbyt sterylnych lokacji i muzealnie czystej scenografii, lecz całość wciąż nieprzyjemnie zalatuje teatrem telewizji. Życia całości nadać miało umieszczenie licznych „dokumentalnych” ujęć dzikiej zwierzyny żyjącej w Białowieży, te jednak kręcone wyraźnie różnymi obiektywami i w innym oświetleniu niezwykle się odznaczają i jeszcze bardziej podbijają wrażenie produkcyjnej taniości większości filmu.  Nierówny zdaje się być także montaż, podobnie jak przed rokiem w Kosie, Piotr Kmiecik przeplata sprawną dynamiczność niektórych scen z momentami pracy rwanej i przywodzącej na myśl raczej amatorski filmik na Youtube niż wysokobudżetową produkcję.

Magiczny świat Simony łączy w sobie naiwność dziecięcej animacji, z wręcz komicznie ufną i inteligentną leśną zwierzyną i pokonującą problemy siłą przyjaźni oraz wielką gorycz bezsilności. Ostatecznie słyszymy, że uratowanie saren skazuje na śmierć jelenie, czy więc walka Kossakówny ma w ogóle sens? Pewnie ma go więcej niż nieszczęśliwe gnicie w Krakówku, przynajmniej teraz wie, że dziki chrapią.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Simona Kossak

Rok:  2024

Kraj produkcji: Polska

Reżyseria: Adrian Panek

Występują: Sandra Drzymalska, Jakub Gierszał, Borys Szyc i inni

Dystrybucja: Next Film

Ocena: 2,5/5

2,5/5