“Siedzący słoń”, chiński kolos liczący mrożące krew w żyłach 3 godziny i 50 minut niesie za sobą potężny ładunek emocjonalny. Choćby w związku z faktem, że reżyser Hu Bo nie doczekał jego berlińskiej premiery. 29-latek odebrał sobie życie na kilka miesięcy przed pokazaniem go publiczności. Odczytany przed projekcją na festiwalu Nowe Horyzonty list samego Béli Tarra, który był dla niego mentorem, unaocznił, że treść jedynego zrealizowanego projektu niebezpiecznie splotła się z losem artysty.
Film ma kunsztowną strukturę, widzowska uwaga zostaje rozbita na cztery przenikające i uzupełniające się wątki. Każdy z nich otrzymuje odpowiednio dużo czasu, by wybrzmieć, stać się pełnoprawnym elementem społecznej układanki. Hu Bo wprowadza figury nieopierzonego samca, naiwnej małolaty, starca i próbującego się pozbierać bandyty. Za ich sprawą odmalowuje relacje i układy panujące w Państwie Środka. To kwartet zbitych z tropu straceńców, desperatów pozbawionych resztek godności i z różnych powodów wyklętych z normalnej egzystencji.
Wei Bu (być może niektórym znany z miniserialu “Weapon & Soul” Peng Yu-chang) nie może czuć się swobodnie ani w domu, gdzie spotyka go tylko pogarda ze strony bezrobotnego ojca, ani w szkole, gdzie jest szykanowany przez kolegów. Będąc w głębi ducha niezwykle wrażliwym młodzieńcem, ukojenie znajduje w kontakcie ze zwierzętami. By nie wracać do rodziny, woli przesiadywać godzinami w parku z małpami i marzyć o ucieczce z miasta jawiącego się mu niczym klatka. W kluczowym momencie bardziej w afekcie niż intencjonalnie krzywdzi kolegę, który był prowodyrem jego szkolnych cierpień. Fatum wiszące nad jego głową niczym miecz Damoklesa skazuje chłopaka na los renegata. Teraz nie ma już odwrotu, musi zagrać va banque.
Niemniej ciężki bagaż doświadczeń niesie koleżanka Bu, Huang Ling (przekonująca Wang Juven). Może przy innym układzie byliby szczęśliwą parą, zakochanymi podlotkami spacerującymi bez celu, łapiącymi motyle na łące. Dziewczyna zostaje jednak wtłoczona w patologiczne stosunki. Mało, że pochodzi z rozbitej familii, jej matka zupełnie nie spełnia się w roli samotnego rodzica traktując ją jak służącą i kuchtę, to wplątuje się w romans z nauczycielem. Oczywiście nawiązanie romantycznej relacji ze starszym mężczyzną to efekt braku ojca i idącej za tym dysfunkcji panującej w jej domu. Budowana na takim fundamencie konstrukcja prędzej czy później musi runąć jak wieża z kart.
Chiny to także nie jest kraj dla starych ludzi. Przekonuje się o tym na własnej skórze pan Wang (Liu Congxi). Mimo, że znajduje się w wieku emerytalnym to nadal daleko mu do niedołężności i nieprzydatności. Inne zdanie ma jego syn, który łasy na mieszkanie ojca pragnie oddelegować go do domu spokojnej starości. W końcu ciasne mieszkanie dzielone też z żoną, córką i psem stanie się przestronniejsze. W tym równaniu nie ma miejsca dla nestora rodu i rupieci jakie zbierał przez dziesięciolecia. Pan Wang nie daje się jednakże wypchnąć na margines, zmaga się z odrzuceniem i znieczulicą rodziny. Jego oczkiem w głowie staje się wnuczka, odwzajemniająca miłość do dziadka. Być może to jedyna tak czysta relacja w pozbawionym głębszych uczuć świecie, nie wyliczona na profit, korzyść czy zyskanie przewagi. Niewinne dziecko i zbliżający się do końca życiowej drogi starowina to awers i rewers jednej karty.
Czwartym do egzystencjalnego brydża jest Yu Cheng (Yu Zhang), miejscowy bandyta, próbujący poradzić sobie z traumą po stracie przyjaciela. Choć na pozór po nim moglibyśmy spodziewać się największej zaradności, w końcu trzyma łapska na lokalnych lewych interesach, trudni się szwindlem, kłamstwem i rozbojem. Ale to właśnie on wydaje się najbardziej pogubiony, niczym Matsunaga z “Pijanego anioła” Kurosawy. Choć na oko liczy sobie nieco ponad trzydzieści wiosen to w środku trzewia ma wypalone przez wyrzuty sumienia, występki, konflikty z prawem, zatracenie się w używkach. Nawet wspomniany kumpel popełnia samobójstwo po przyłapaniu Chenga in flagranti ze swoją żoną. Agresja idąca w parze z apatią to pancerz ochronny jakim się okrywa przed zewnętrznym zagrożeniem. Kąsa, gryzie i ujada jak bezdomny kundel nie z powodu autentycznej siły i autorytetu, lecz ze strachu i bezradności.
Chiński reżyser umiejętnie miesza losy tej czwórki, ich wątki krzyżują się w nieoczekiwanych momentach, bardzo naturalnie, bez naiwnych zbiegów okoliczności. Nie czuć tu szantażu ani szwów scenariuszowych jak w filmach Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Wprowadzona mimochodem gra w bilarda oddaje celnie rolę przypadku jakim rządzi się społeczeństwo. Bile w szaleńczym tempie odbijają się po stole, nierzadko łączone są w pary, trójki, większe grupki, w końcu trafiają na swoje łuzy. Choć wydaje nam się u progu życia, że mamy coś do powiedzenia, możemy zmienić świat, wybrać zawód i własną drogę, to szybko dostajemy na rozgrzane głowy kubeł lodowatej wody. Działanie poza usankcjonowanymi wzorcami, konwencją, tradycją zwykle zostanie skarcone, szczególnie w kraju takim jak Chiny.
Marazm panujący w przemysłowym miasteczku przypomina dokonania Jia Zhang-ke, szczególnie “Nieznane rozkosze”, gdzie przytłoczenie chińskim boomem gospodarczym czyniło z młodych ludzi zombie wyzbyte jakiejkolwiek ambicji i właściwości. Tu również bezcelowość bytowania wpisana zostaje w krajobraz miejski, jakby wiecznie budowany, konstruowany wedle zmieniających się wytycznych płynących z Pekinu. Bezduszna machina partyjna utożsamia chińską prosperitę z interesem państwa, a wola i potrzeby jednostek są niezauważalne.
W sytuacji w jakiej znajdują się postaci doskwiera im nie tylko municypalna zawierucha pełna gór śmieci i rozkopanych arterii, ale głównie brak ukojenia w domowym zaciszu. Rodzinne gniazda są brudne i zagracone, a domownicy pozbawieni miłości i zrozumienia. Spokojne tempo produkcji co rusz zakłócają wybuchające antagonizmy. Hu Bo obiera strategię, w której prezentuje przemoc zazwyczaj poza kadrem. A przecież nadal pozostaje w diegezie, wiemy, co się dzieje z jej ofiarami. Tak samo jak występuje ona w naszym świecie opanowanym przez filtrowane zdjęcia z instagrama i ładne profile na Facebooku, agresja i niesprawiedliwość czai się zawsze za rogiem.
Z “Siedzącego słonia” wyziera melancholia i defetyzm, co niestety zbyt często podkreślają dialogujący bohaterowie – to frycowe debiutanta, chwilami zamiast milczenia zalewa nas z ekranu potok słów. Osobisty dramat reżysera, myślącego zapewne już na etapie realizacji filmu o ostatecznym rozwiązaniu, przebija kilkukrotnie w wypowiedziach i deklaracjach. Depresyjna aura wisząca nad całością nie wyklucza zupełnie niespodziewanej w tym miejscu wiary w odmianę losu. Metaforą ucieczki od problemów, rozpoczęcia nowego rozdziału, restartu, wymknięcia się z pułapki staje się dla nieszczęśliwców opowieść o mieszkającym w zoo w Manzhouli tytułowym słoniu. Siedzi on podobno niewzruszony na swoim wybiegu, nie przejmuje się otoczeniem i żadna bieda mu nie straszna. Tylko kto zdoła się przełamać i wsiąść do pociągu, by gonić za marzeniami?
Siedzący słoń
Tytuł oryginalny: „Da xiang xi di er zuo”
Rok: 2018
Gatunek: Dramat
Kraj produkcji: Chiny
Reżyser: Hu Bo
Występują: Peng Yu-chang, Wang Juven, Liu Congxi, Yu Zhang i inni
Dystrybucja: brak
Ocena: 4,5/5