Jeśli wydaje Wam się, że film przyrodniczy to pozycja niedostarczająca wrażeń, potocznie zwana nudną, to jesteście w wielkim błędzie. Laurent Charbonnier, reżyser i operator, twórca Makrokosmosu. Podniebnego tańca (2001), Zakochanych zwierząt (2007) i innych obrazów portretujących naturę, oraz Michel Seydoux, stawiający swoje pierwsze kroki w reżyserii francuski producent, odpowiedzialny za takie tytuły jak Spaleni Słońcem (1994), Cyrulik syberyjski (1998) czy Urga (1991), połączyli batuty, żeby opowiedzieć historię pewnego bardzo starego drzewa i jego mniejszych i większych mieszkańców.
Dwieście dziesięć lat to wiek, przynajmniej z ludzkiej perspektywy, godny pozazdroszczenia. Jednak przy pewnym Quercus palmeri z Ameryki Północnej liczącym sobie (wraz z przyległym do niego ekosystemem drzew) około trzynastu tysięcy lat, bohatera naszej historii można sklasyfikować prawdopodobnie jako jeszcze „dziecko”. Zostawmy jednak metrykę z boku i przypatrzmy się zdjęciom Mathieu Giombiniego oraz montażowi Sylvii Lager, zamykających ten niezwykły, zielony kosmos w rytmicznej, wizualnej opowieści. Niewidzialne gołym okiem poczynania bohaterów, zarówno tych statycznych, jak i pozostających w ciągłym ruchu, prezentowane są w kluczu cykliczności pór roku. Opadające z drzew liście przypominają o złowrogiej zimie i każą zbierać jedzeniowe zapasy. Budząca do życia wiosna zwiastuje leniwe, ciepłe, głaszczące futra i pióra lato. Rzeczy dla nas, konsumpcjonistów czasów kapitalizmu, proste, oczywiste i jakże dostępne, dla mikroorganizmów i małych ssaków nierzadko przecież warunkują przetrwanie.
To właśnie bogata fuzja postaci stanowi o pięknie dzieła Charbonniera i Seydouxa. W centrum narracji stoi dąb, w swoich korzeniach kryjący historię, do której dostęp dostajemy tylko i wyłącznie dzięki nowoczesnej technologii – i oku pasjonatów. Tajemnicza sieć jego korzeni budzi zachwyt i respekt. Żywy monument, niemy obserwator tysięcy wschodów i zachodów Słońca, jest w ciągłym fotosyntetycznym ruchu symbolizującym niekontrolowaną potęgę natury. Kamera rejestruje żwawość życia toczącego się w jego zakamarkach oraz na polanie dookoła, a „zatrudniona” do filmu ekipa naturszczyków porywa niczym słono opłacani, zawodowi aktorzy. Mamy tu na przykład słoniki, czyli chrząszcze z rodziny ryjkowców, zawdzięczające swoją potoczną nazwę ryjkowi w kształcie długiej sondy, którym są w stanie wywiercić otwór nawet w skorupce orzecha, składając w nim jajeczka. Te maleństwa, rozmiarem wahające się od zaledwie 0,6 do 50 mm, jawią się jako wyjątkowo pracowici zadaniowcy – w korporacjach z pewnością regularnie dostawaliby tytuł „pracowników miesiąca”. Ze względu na tryb życia charakteryzujący się dużą skrytością są gatunkiem trudnym do spotkania, dlatego ich rejestracja, w skali makro, uwzględniająca także cykl wylęgania larwy, jest materiałem niezwykle drogocennym.
Leśna egzystencja obfituje w tyle samo chwil beztroski, co zagrożeń. Dwie przekomarzające się i podszczypujące sójki prowadzą życie niczym przesiadujące w oknie starsze sąsiadki. Błogi spokój nie trwa jednak długo – przerywa go upatrujący w nich swój najbliższy posiłek jastrząb oraz wąż skradający się do gniazda z ich potomstwem. Scenom tym towarzyszy napięcie rodem z najlepszych thrillerów – statyczne, szersze kadry i zbliżenia zastępuje dynamiczna scena ucieczki – to prawdziwa walka na śmierć i życie spychająca nas na krawędź fotela, a nie imaginacje scenopisarzy. Innym razem oko filmowej soczewki zagląda do krętego korytarza mysich norek, podmywanych ulewnym deszczem. Dramat małych gryzoni, przerażonych wielką wodą odcinającą im drogę ucieczki w bezpieczne miejsce nikogo nie pozostawi niewzruszonym. Najwdzięczniejszą bohaterką pozostaje jednak bezkonkurencyjna „ruda”, czyli wiewiórka o zwinnym ciałku i przyczepnych pazurkach. Gwiazda ekranu, błyszczy niczym Rita Hayworth – jej są wszystkie żołędzie i serca publiczności. Żołędzie są tu w zasadzie bohaterem samym w sobie. Moment ich dojrzałości i spadu, zwabiający wszystkich okolicznych mieszkańców, tworzy sekwencję, której nie powstydziliby się najwięksi reżyserzy. Szalony pęd do turlających się po ziemi orzechów wizualnie i dźwiękowo stanowi kulminacyjny punkt opowieści.
Czym jednak Serce dębu wyróżnia się na tle innych filmów przyrodniczych? Jego narracja prowadzona jest w duchu iście fabularnym – ma zmienne tempo, wypełniają ją interakcje między bohaterami oraz portret ich wewnętrznych przeżyć – od błogostanu, przez codzienną uważność, po przerażenie wynikające z różnorakich zagrożeń. Sama rejestracja wszystkich tych zachowań w takim kolorycie i jakości budzi podziw nie mniejszy niż postprodukcja nadająca za pomocą montażowych cięć odpowiedniej dynamiki. W przeciwieństwie do filmów będących w jakimś stopniu ekologicznymi manifestami, jak Gunda (2020) Wiktora Kossakowskiego [NASZA RECENZJA] czy Krowa (2021) Andrei Arnold [NASZA RECEZJA], Charbonnier i Seydoux stawiają swoje dzieło w sferze czysto afirmacyjnej. Zdecydowanie bliżej im zatem do produkcji Erica Blacka i Frauke Sandig – Na drodze ku świadomości (2021), wyświetlanego w ramach 18. edycji festiwalu Millenium Docs Against Gravity i do jego kontemplacyjnego poematu o groszku, który słyszy dźwięki.
Może banałem będzie stwierdzenie, że w czasach szaleńczego tempa życia, gdzie wszyscy bierzemy udział w wyścigu na królowe i królów ASAPów, ten film jest bardziej niż potrzebny. Ale jeśli sączące się przez liście dębu słońce, przeszywająca ciekawskim wzrokiem wiewiórka i urocze ryjkowce niestrudzenie szukające miejsca dla potomstwa, nie ukołyszą Was spokojem, prawdopodobnie nic już tego nie zrobi. Cykl życia trwa w swoim majestatycznym niewzruszeniu, przypominając o naszej kruchości, genetycznej przypadkowości i pięknie życia z daleka od deadline’ów i wielkich świateł zaprojektowanego przez człowieka świata.
Serce dębu
Tytuł oryginalny: Le Chêne
Rok: 2022
Kraj produkcji: Francja
Reżyseria: Laurent Charbonnier, Michel Seydoux
Dystrybucja: Best Film
Ocena: 3,5/5