Ścieżką dźwiękową zamachu stanu, produkowaną przez Rémiego Grellety’ego (Nie jestem twoim murzynem), zachwycano się już na festiwalach w Hadze, Salonikach, San Francisco, Sofii czy Sundance. Teraz film trafił do konkursu głównego Millennium Docs Against Gravity. Napędzany jazzem i polityką wehikuł czasu przenosi nas do roku 1960, gdy zimna wojna rozgrzała się do czerwoności na afrykańskim słońcu. Aż siedemnaście państw w regionie uzyskało niepodległość w ciągu tamtych 12 miesięcy, ale żadne z nich nie ucierpiało w imię interesów dawnych i współczesnych mocarstw tak jak Kongo. Proces uwalniania spod jarzma kolonialnego został zakłócony przez machlojki amerykańskiego wywiadu oraz zaangażowanie najemników z RPA i lokalnych watażków opłacanych przez Belgów, a skandal związany z tymi działaniami próbowano przykryć m.in. występami Louisa Armstronga. Twórcy dokumentu skrupulatnie badają, jak muzyka afroamerykańskich jazzmanów, którzy sami żyli w kraju, gdzie wciąż byli obywatelami drugiej kategorii, pomagała mydlić oczy ich afrykańskim braciom i siostrom.
Za reżyserię i scenariusz tego dwuipółgodzinnego molocha, podczas seansu którego uszy krwawią od nadmiaru bebopu, mózg paruje od przesytu faktograficznych detali i oczy toną we łzach od politycznego skurwysyństwa, odpowiada belgijski artysta multimedialny Johan Grimonprez. W swoim dorobku skupia się na krytyce manipulacji mediów i rzeczywistości konsensusu ufundowanej na zimnowojennym triumfie obozu amerykańskiego wspomaganej przez potężną machinę Hollywood. Jego zdaniem informacyjna dystopia została przykryta przez iluzję obfitości, a jedynym remedium jawi się spojrzenie na historię z dystansu, lecz z lupą w ręku, aby nie przegapić detali udowadniających manipulacje i zakulisowe działania możnych tego świata. W najnowszym dziele daje o sobie znać zamiłowanie Grimonpreza do zappingu (potocznie „skakanie po kanałach”), który nazywa „ekstremalną formą poezji”. W istocie w Ścieżce dźwiękowej zamachu stanu z początkowego szumu informacyjnego wydobywa się zajmująca opowieść o wiecznie eksploatowanym kontynencie i ludzkiej niesprawiedliwości.
Co zatem zadecydowało o tym, że w 1960 roku cały świat spoglądał w stronę środkowej Afryki? W 1885 roku zgodnie z postanowieniami konferencji berlińskiej Kongo przekazano jako prywatną posiadłość Leopoldowi II. Król Belgów chwilę wcześniej sfinansował wyprawy Henry’ego Mortona Stanleya i uznał aneksję ziem dotychczasowej białej plamy na europejskich mapach za idealny przyczynek do wzrostu potęgi swego państwa. Jego reżim kolonialny okazał się brutalniejszy niż gdziekolwiek: ludność rdzenną zmuszano do niewolniczej pracy na plantacjach kauczuku, prześladowano, bito i mordowano bez mrugnięcia okiem, czasem unicestwiając całe buntownicze wioski (ocenia się, że belgijskie panowanie mogło pochłonąć nawet 13 mln lokalnych istnień). Siłą zaprowadzono też chrystianizację. Wspierano wszystkie prywatne spółki chcące dołączyć do drenowania tych ziem z miedzi, kobaltu, diamentów czy złota.
Wieści o okrucieństwie flamandzkich kolonów w końcu wywołały międzynarodową nagonkę, którą Leopold II postanowił uciszyć poprzez przekazanie swego lenna na rzecz państwa (1908). Wyzysk nieco zelżał, ale podczas II wojny światowej na Kongo ponownie spadła klęska posiadania arcyważnego surowca: uranu. Perłą w koronie brukselskiego zaborcy stało się Union Minière du Haut-Katanga, zarządzające kopalniami w Shinkolobwe. To stąd Amerykanie uzyskali materiały potrzebne do Projektu Manhattan i budowy bomby atomowej, na miejscu inwestując miliony dolarów w rozwój infrastruktury potrzebnej do transportu tak dużych ilości rudy (lotniska, porty, drogi, linie kolejowe). Po 1945 roku Waszyngton wiedział doskonale, że nie może pozwolić na przejęcie uranu swoim rywalom z Moskwy. Tymczasem miejscowa ludność zyskała pod wpływem panafrykańskiego ruchu dekolonizacyjnego przekonanie o potrzebie uwolnienia się spod europejskiego jarzma. Patrioci na czele z Patricem Lumumbą powołali Kongijski Rząd Narodowy (1958) i po wielu perturbacjach doprowadzili podczas obrad okrągłego stołu w Brukseli do uznania niepodległości kraju (30 czerwca 1960).
Belgowie, nie mając siły, żeby zupełnie zdeptać młode państwo, uderzyli w jego gospodarkę: kilka dni przed oddaniem Afrykanom ich ziemi sprywatyzowali złoża wydobywane przez Union Minière, a w lipcu inspirowany i opłacany przez nich Moïse Tshombe ogłosił powstanie Republiki Katangi, co odcinało Léopoldville od najbogatszego regionu. Separatyści natychmiast zostali wsparci kontyngentem belgijskich spadochroniarzy oraz, co wyszło dopiero po latach, opieką wywiadu amerykańskiego (CIA). Wysłanie wojska metropolitalnego tłumaczono ochroną białych obywateli zagrożonych przez zbuntowane oddziały Force Publique (rekrutowane z miejscowej ludności, ale dowodzone przez rasistowskich oficerów z Europy). Premier Lumumba i prezydent Kasa-Vubu poprosili o interwencję ONZ, ale ani rezolucja Rady Bezpieczeństwa, ani zapowiedź wysłania sił pokojowych (ONUC) nie skłoniły agresora do opuszczenia Konga. Wobec tego szef rządu poprosił o pomoc radzieckiego przywódcę Nikitę Chruszczowa. Lokalny galimatias stawał się zatem początkiem gigantycznego zimnowojennego kryzysu.
Ścieżką dźwiękowa zamachu stanu w błyskawicznym skrócie w większości ukazuje przytoczone wyżej fakty, a jest to zaledwie wierzchołek góry lodowej tego, o czym opowiada dokument Grimonpreza. Dekolonizacyjny skandal otwiera prawdziwą Puszkę Pandory, wyskakują z niej mocowanie się światowych potęg (USA-ZSRR), tworzenie bloku „niezależnych” państw (głównie z Azji i Afryki), szpiegowskie gry, nieudolne próby załagodzenia konfliktu przez Daga Hammarskjölda (o którym szerzej pisałem przy okazji filmu Madsa Brüggera Kto zabił sekretarza generalnego ONZ?), gardłowanie Malcolma X, a nawet wycieczka wspomnianego Chruszczowa do Disneylandu, którą miał zorganizować Frank Sinatra! W tym kalejdoskopie wydarzeń, cytatów, kłamstw znajduje się miejsce dla wspomnień Andrée Blouin, szefowej protokołu Lumumby, przez złośliwych nazywanej jego kochanką i sowiecką agentką, przez życzliwych czołową intelektualistką kontynentu. Słyszymy też wypowiedzi wybitnego lokalnego pisarza In Koli Jean Bofane czy irlandzkiego dyplomaty Conora Cruise’a O’Briena, który reprezentował ONZ w Katandze.
Zżymamy się na współczesne praktyki naftowych gigantów, putinowskiej Rosji czy Chin, które poprzez sport i kulturę próbują zmiękczać wizerunek niedemokratycznych państw, gdy tymczasem inny hegemon, Stany Zjednoczone, od dekad postępuje dokładnie tak samo. Już w 1950 roku, jeszcze za prezydentury Trumana, powołano w Berlinie Zachodnim Congress for Cultural Freedom, całkowicie dotowany ze środków CIA, którego zadaniem była szeroko zakrojona akcja przeciwstawiania się wpływom komunistycznym. Administracja Eisenhowera z całą stanowczością kontynuowała ten program, na przełomie lat 50. i 60. organizując szereg wydarzeń kulturalnych na całym świecie.
Szczególną rolę w planie szefa CIA Allena Dullesa odgrywali muzycy jazzowi. Pod jego auspicjami trasy koncertowe po zdestabilizowanych, wahających się między Zachodem a Wschodem państwach na Bliskim Wschodzie i Afryce odbyli Louis Armstrong, Dizzy Gillespie, Nina Simone i wielu innych twórców. Muzycy nie wiedzieli, że większość ich towarzyszy wykonywała jednocześnie zadania szpiegowskie w terenie, a oni sami byli wykorzystywani przez amerykańską propagandę. Gillespie dowcipnie skomentował, że dzięki jego wkładowi „cold war” (zimna wojna) zamieniła w „cool war” (gra słów: „cool” oznacza bowiem fajną, ale też chłodną). Popularny Satchmo występował w 1960 w ogarniętych kryzysem Kongu i Katandze, a lokalsi ochrzcili go jako Okukę Lokole. Ukrywający się w jego świcie Larry Devlin, szef placówki CIA, planował ponoć na życzenie samego Eisenhowera zabójstwo niewygodnego dla amerykańskich interesów premiera Lumumby. Grimonprez podrzuca nam przed oczy słynne dzieło René Magritte’a Zdradliwość obrazów i komentarz samego artysty nomen omen z Belgii na temat umieszczonej na nim fajki, której tam nie ma, bo wszak to tylko jej wizerunek. W innym fragmencie filmu nieoczekiwanie motyw powraca i zostaje zestawiony z pykającym beztrosko właśnie z fajki Dullesem deklarującym, że Amerykanie nigdy nie angażowali się w zamachy stanu w Afryce. Śmiech na sali, za dużo wiemy o grzeszkach USA, żeby uwierzyć w taką bajkę.
Film Johana Grimonpreza jest prawdziwą kopalnią wiedzy o politycznych i społecznych zawirowaniach 1960 roku. Wzorowa praca na archiwach i wyobraźnia reżysera pozwalają wpisać w tę opowieść nawet kampanię prezydencką… Dizzy’ego Gillespiego, którą legenda bebopu prowadziła cztery lata po omawianych wydarzeniach. Ostrze krytyki Belga, skupione na obijaniu ile wlezie ówczesnego świata zachodniego za konflikt w Kongu, dostrzega w nim także zapowiedź obecnego kapitalizmu z bogacącymi się kosztem słabo rozwiniętych państw miliarderami pokroju Elona Muska i korporacjami jak Apple. Trzeba oddać też, że twórca niesamowicie rytmizuje całość: tonu nadaje Chruszczow i jego legendarne uderzenie butem o stół podczas Zgromadzenia Ogólnego ONZ, przechodzące w jeden z jazzowych standardów. Na ścieżce znalazło się zresztą miejsce nie tylko dla amerykańskich klasyków, ale też dla pochodzącej z Republiki Południowej Afryki Miriam Makeby oraz plejady kongijskich artystów (Le Grand Kallé, Rock-a-Mambo, Dr. Nico, Marie Daulne). Wedle Arystotelesa, czy może jednak według Jerzego Waldorffa, „muzyka łagodzi obyczaje”, lecz jak się okazuje może być zasłoną dymną bardzo niesympatycznych zjawisk. Polityka w imię źle pojętej misji potrafi wszak zniekształcać ten nasz „wonderful world”.
Korzystałem z książek:
M. Pasztor, Polsko-belgijska „wojna” o Kongo (1960–1963), [w:] Polska 1944/45–1989. Studia i Materiały XVII/2019, Warszawa 2019.
R. Kapuściński, Czarne gwiazdy, Warszawa 2013.
Ścieżka dźwiękowa zamachu stanu
Tytuł oryginalny: Soundtrack to a Coup d’Etat
Rok: 2024
Kraj produkcji: Belgia, Francja, Holandia
Reżyseria: Johan Grimonprez
Ocena: 4/5