Początki nowoczesnej medycyny – recenzja serialu „The Knick”

Knick to szpital dla białych ludzi, mieszący się w jednej z mniej zamożnych dzielnic Nowego Yorku. Mamy początek XX wieku, kiedy to medycyna wciąż raczkowała. Dopiero co udało się odkryć umiejscowienie oraz sposób na usunięcie wyrostka robaczkowego, a przed nami mamy choćby opracowanie metody transfuzji krwi. Konie ciągną ambulans, lekarze podają pacjentom kokainę uśmierzającą ból, a konflikty na tle rasowym trwają w najlepsze.

Nie jest to jednak zwyczajny serial medyczny, albo obyczajowa telenowela o problemach ludzi. „The Knick” to coś więcej. Już po kilku odcinkach miałem tu skojarzenia z dwoma innymi produkcjami: „Berlin Aleksanderplatz” (1980) oraz „The Shield” („Świat gliniarzy„, 2002). Skojarzenie z pierwszym wynika z tego, że obie produkcje nie są tradycyjnymi serialami. To prędzej bardzo długie filmy. Pojedyncze epizody nie mają standardowej konstrukcji zmierzającej do clifhanggeru – ostatnia scena w większości odcinków nawet nie jest podsumowująca. Mamy cięcie, jakby zaraz miała nastąpić kolejna scena. Zamiast tego zaczynają lecieć napisy końcowe, i musimy włączyć kolejną część, by dojść do konkluzji odcinka.

Porównanie z „The Shield” zaskoczyło mnie o wiele bardziej. Szybko dostrzegłem w „The Knick” tę samą bezwzględność w budowaniu postaci, świata i ambicję, by poprowadzić historię znacznie dalej niż spodziewałby się tego widz. Oba tytuły nie poddają się też łatwej kategoryzacji. „Świat gliniarzy” to dla mnie Revisionist Crime Drama. Czym jest „The Knick„? I jak pokrótce omówić tytuł tak majestatyczny? Nie będę próbować. Zamiast tego, skorzystam z tego, że mam tyle miejsca ile tylko potrzebuję. Zapraszam więc was do szczegółowego omówienia zawartości tego fenomenalnego serialu.

ŚWIAT

The Knick” robi z kostiumami z początku XX wieku to samo, co powinny robić seriale science fiction: przedstawia nieznany, fascynujący świat , i pozwala odbiorcy go poznać. Zdajemy sobie sprawę, że przenosimy się do czasów, gdy szpitale w Nowym Jorku miały oddzielne przychodnie dla białych i czarnych. Jednakże czarnoskórzy mogli kończyć już medycynę na Harvardzie. Wtedy praca lekarzy wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Odkrywanie kolejnych różnic to przyjemność sama w sobie. Chirurdzy krojący pacjentów bez użycia rękawiczek medycznych, maszyna na korbkę odsysająca krew z miejsca nacięcia, konie ciągnące ambulans… Oczywistością jest, że pacjenci często umierali podczas operacji, a nawet jeśli przeżyli, to towarzyszył im olbrzymi ból w okresie obejmującym interwencję medyczną. Samo wdrożenie procedur medycznych niczym spektakl odbywało się w teatrze, z mnóstwem miejsca dla widowni (gdzie jednak zasiadano przeważnie po to, by podglądać warsztat konkurencji i uczyć się nowych rzeczy), a przed widowiskiem lekarze „rozgrzewali się” na martwej świni.

Najbardziej mnie fascynuje jednak pasja personelu medycznego do odkrywania nowych rzeczy i udoskonalenia znanych metod leczenia. Otwarcie uprawiane eksperymentowanie na denatach. Po nieudanej operacji, jeszcze na stole, chirurdzy mieli odwagę rozciąć ciało, wsadzić rękę pod żebra i wykonywać bezpośredni masaż serca. Odkrywali wtedy, że tętno wraca, chociaż ta osoba jest w 100% martwa. Mówili wtedy „to się nam przyda pewnego dnia” i ignorowali oskarżenia o bezczeszczenie zwłok. Motyw ten przewija się przez cały serial i w jego trakcie. Dochodzi do poznania grup krwi, wyrostka robaczkowego, czy też nowej metody na operowanie przepukliny.

Uwielbiam ten serial już za samo to, że zwraca moją uwagę na te pozornie małe, oczywiste rzeczy. Objaśnia nam przy okazji, jak drastyczne i poważne były to odkrycia. Gdy dziś przychodzimy na świat wiele rzeczy nam się po prostu mówi: Ziemia jest okrągła, Hitler był zły, a korzystanie z papieru toaletowego po skorzystaniu z ubikacji jest dobrym pomysłem. Jednak dojście do tego i zrozumienie trwało bardzo długo i wymagało wielu badań.

W ten sposób osiągnięto też coś jeszcze: tęsknotę za tamtymi czasami. Chociaż było wtedy strasznie, a średnia długość życia wynosiła połowę tego co dzisiaj, to jednak po obejrzeniu serialu pojawiła się we mnie potrzeba powrotu tamtych lat. Lat, podczas których lekarze po ukończeniu szkół nadal byli głodni wiedzy. Robili co w ich mocy, by poszerzać swoje horyzonty, eksperymentowali i prowadzili badania. Dzisiaj są często zmęczeni i szybko zapominają jaki to prestiż daje bycie lekarzem. Tak być nie powinno.

Należy przy tym wszystkim zaakceptować fakt, że to tylko filmowa wersja prawdziwym wydarzeń. Na przestrzeni paru odcinków ludzkość odkrywa prezerwatywy, pornografię, psychologię, benzynę oraz z sukcesem rozdziela bliźniaki połączone od urodzenia wspólną wątrobą. Jak się temu przyjrzeć to można polemizować, czy nie wyprzedzili swoich czasów, by wynaleźć montaż filmowy (mamy tu zapis kilkugodzinnej operacji przycięty do kilkuminutowego filmiku). Ponad to, nie mamy tu doczynienia z mową sprzed stu lat. Bohaterowie mówią i zachowują się… ponadczasowo. Bez współczesnych naleciałości, dzięki czemu wciąż będą wiarygodni, gdy za kilkanaście lat widz wróci do tego serialu.

Kostium to jednak tylko detale i tło. Na pierwszym miejscu mamy…

BOHATERÓW

Zastosowano tutaj prostą sztuczkę – każda główna postać jest negatywna, ale ma ku temu dobry powód. Główny bohater nie chce mieć czarnoskórego lekarza w swoim szpitalu, bo to oznacza kłopoty. Personel nie będzie chciał słuchać poleceń od takiego chirurga, w skutek czego pacjenci będą wystraszeni – po co utrudniać sobie życie? Dyrektor szpitala kręci grube szwindle i kradnie pieniądze na każdej inwestycji na jaką placówka się decyduje – byle tylko uzbierać wystarczająco dużo środków i wyrwać z burdelu prostytutkę, w której się zakochał. Wspomniany czarnoskóry chirurg otwiera nielegalnie własną przychodnię w piwnicy zamiast siedzieć z założonymi rękoma czekając, aż ktoś pozwoli mu coś zrobić. Ale nieoficjalna przychodnia budowana w tajemnicy aż prosi się, żeby ktoś tam umarł z braku środków, personelu lub poprzez zwykły ludzi błąd. I tak też się szybko dzieje…

RASIZM, SEKSIZM, KORUPCJA, ABORCJA...

…I pozostałe delikatne tematy, które sto lat temu były drażniące tak samo jak dziś. Z przyjemnością donoszę, że pełnią rolę tła i niewiele więcej. Twórcy wiedzą, że widzowie są inteligentni i oni „te” rzeczy już wiedzą. Jeśli mogą tego uniknąć to nie męczą nas podkreślaniem, że rasizm jest zły. Niemniej jednak, wciąż z przyjemnością obserwowałem, jak potraktowano te tematy. Ot, równość płci – na ekranie wciąż widzimy kobiety, które z wyboru wolą być zepchnięte na czwarty plan, by podejmować wyłącznie decyzje pozbawione znaczenia. Kolor obrusu na przyjęciu i tak dalej. To jest dla nich ważne. Dalej: czarni są traktowani gorzej przez białych, tak. Jednocześnie widzimy, jak czarny nie słucha się zaleceń lekarza i sam sprowadza na siebie problemy, a inny na widok brata ubranego w eleganckie obuwie splunie na nie, i włoży wysiłek by czarnoskóry z wyższej klasy poczuł się jakby był w niewoli. Rasizm w „The Knick” jest bezbarwny.

Najlepszym przykładem jest tutaj Edwards, który chociaż jest lekarzem obytym na całym świecie, to w Knick nawet nie może wyjść z piwnicy. Zamiast być mówcą na rogu i aktywistą, robi to co może i otwiera własną przychodnię w podziemiu. Zgoda, kiepski pomysł, ale jednak to było coś nowego i świeżego. A ja uwielbiam, gdy na ekranie dzieją się takie rzeczy: nowe, spoza schematu, niosące ze sobą ryzyko.

ZDJĘCIA

Pracę kamery wyróżniają trzy środki wyrazu. Pierwszym i najczęściej stosowanym jest omijanie linii oczu. Obiektyw znajduje się zazwyczaj na wysokości talii, dzięki czemu widzimy sceny i pomieszczenia w całości, od sufitu po podłogę. Aktorzy zbliżają się za bardzo do obiektywu. Rzadko mamy tu perspektywę równoległą. Operator zmuszony jest patrzeć na świat pod kątem. Z góry lub od dołu.

Po drugie, mamy tutaj sceny intensywnej rozmowy bohatera zbiorowego. Jednak wtedy kadr jest zamknięty na jednej tylko postaci. Nie pokazują nam scenografii i innych aktorów, z wyjątkiem tej jednej postaci. Każda taka scena odsłania się dopiero z czasem, pod koniec uwalniając ładunek emocjonalny i zwracając z nawiązką koszt ram stylistycznych.

Po trzecie, bardzo rzucające się w oczy – kamera zatrzymująca się pomiędzy dwoma ważnymi punktami danej sceny. Podążamy za bohaterami, aż tu nagle oni zawracają, przechodzą tuż obok kamery i idą gdzieś daleko. Widz ogląda ich z perspektywy jak rozmawiają w sekrecie na jakiś temat. Ogólnie styl wizualny tej produkcji przypomina mi dokument skrzyżowany z reality show. Kamera jest tu bardzo wolna i nieskrępowana krąży po planie jakby nie istniał tutaj wymóg okablowania, udźwiękowienia, oświetlenia wszystkiego. Kamera chodzi gdzie chce, jakby na bieżąco znajdowała swoją ścieżkę w każdej sytuacji.

MUZYKA

Co ciekawe, jest ona w całości elektroniczna. A co jeszcze bardziej zaskakujące, nie dochodzi do kontrastu między realiami i oprawą dźwiękową, wszystko jest tu na swoim miejscu. Ale największą uwagę moich uszu przykuły sceny… ciszy. Ciszy towarzyszącej scenom operacji to perełki. Nawet trudno powiedzieć, dlaczego one są aż tak dobre. Za każdym razem widzimy tylko aktorów, a ich ręce i pacjent na stole są kręcone oddzielnie. Od pierwszej sceny każdą operację oglądałem w napięciu, dzięki zaangażowaniu aktorów i zgraniu całości na długich ujęciach. Akcja prowadzona jest w sposób niespodziewany – bohaterowie muszą natychmiast reagować i szukać nowego rozwiązania – operacje wyglądają pozornie chaotycznie. Ograniczenia technologiczne medycyny tamtych czasów tylko dodają dramaturgii. Mechatronika i efekty specjalne tworzą niezwykle wiarygodne ciała, które faktycznie walczą tam o ożywienie. Najbardziej odczuwa się właśnie brak muzyki i absolutną ciszę towarzyszącą kluczowym operacjom. Nic nas nie rozprasza. Jesteśmy skupieni tak jak lekarze. Potrzebujemy tej ciszy, ale jednocześnie jako postronni obserwatorzy chcemy czegoś co nas rozluźni, rozproszy naszą uwagę i uczyni ten moment bardziej filmowym i nierealnym. Reżyser nam tego nie daje. Widzimy ręce zanurzone we krwi oraz ciało, które w każdej chwili może opuścić ten świat. Doskonałe widowisko!

PODSUMOWANIE

Nie umiem teraz napisać tylko jednego: o czym ten serial jest. Mamy tu problem podobny jak z „Lost” lub „Orange in the New Black„, a nawet bardziej. Bo w tamtych serialach można było zaprezentować jakiś ogólny motyw przewodni. „The Knick” jest niby serialem medycznym rozgrywającym się w szpitalu, ale tak naprawdę tyle samo czasu spędzamy tutaj na oddziale co w domostwie którejś rodziny. Niby głównym bohaterem jest chirurg i jego problem z uzależnieniem od kokainy – jednak towarzyszymy mu tyle samo czasu co lokalnemu kierowcy ambulansu, który razem z zakonnicą zaczyna prowadzić biznes aborcyjny. Podobnie jest z arystokratką, która docieka źródła tajemniczej zarazy.

The Knick” jest więc telenowelą w swoim najlepszym wydaniu (jak „Mad Men„). Głównym bohaterem są tu lata w których rozgrywa się akcja serialu. Przyjemność z seansu wynika z obcowania z bohaterami i obserwacji ich życia. Każda postać ma inny wątek, ale tu nie ma nic przypadkowego. Całość jest zaplanowana w niewiarygodnym stopniu, i poszczególne historie współpracują między sobą. To bardziej długi film niż serial. Każda historia ma ciąg dalszy. Wszystko gdzieś zmierza, wspólnie.

Obecnie mamy dwa sezony tej doskonałej produkcji. Chociaż minęły dwa lata, o trzecim wciąż nie usłyszeliśmy. Jeśli na tym się skończy, wciąż będzie to produkcja, do której warto zrobić podejście. Wszystkie poruszone kwestie zostały zamknięte. Wiemy, co będzie dalej i w którą stronę życie tych ludzi się potoczy. Chcielibyśmy tylko to zobaczyć i dowiedzieć się, co będzie dalej. Osobiście wpłacę 20$, gdy tylko zacznie się zbiórka na kickstarterze czy innym PolakPotrafi, byle tylko dostać trzecią serię w swoje ręce. Warto!

Garret Reza