Reaganheimer – recenzja filmu „Reagan”

Na studiach, podczas zajęć z praktyki dyplomatycznej, prowadzący powtarzał jak mantrę, że trzy osoby obaliły komunizm: Jan Paweł II, Margaret Thatcher i Ronald Reagan. Po Piotrze Adamczyku i Meryl Streep trzecią głowę bestii strzegącej bram kapitalizmu i innych niegodziwości uzupełnił Dennis Quaid, który w ostatnich dwóch tygodniach września ustrzelił swojego Barbenheimera w postaci Substancji i biografii 40. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Co również połączyło wszystkie wyżej wymienione historyczne postacie, to stworzone na podstawie ich życia produkcje, ckliwe, narażające na śmieszność bądź po prostu słabo zrealizowane, niewykorzystujące jakiegokolwiek potencjału.

Współczesne kino konserwatywne wydaje się w rozkroku pomiędzy propagandówkami religijnych fanatyków a historiami zasłużonych dla serc bijących po prawej stronie barykady. Gdzieś pomiędzy swoje miejsce znalazł S. Craig Zahler, który, choć obsadzając Vaughna i Gibsona w rolach rasistów i antysemitów mógł zostać posądzony o autotematyzm, tak raczej w opowieściach reflektuje się nad kryzysem męskości i wiary w wyznawane wartości w obecnych czasach. Mamy też Terrence’a Malicka, który nie w kinie akcji, a w swoich filozoficznych esejach pokazuje swoją wizję kondycji duchowej człowieka.  Jednak jedna jaskółka wiosny nie czyni, a amerykańskie kino raczej chętnie odbiło od narracji nowego amerykańskiego konserwatyzmu, tak bardzo umiłowanych i promowanych w latach 80., głównie na skutek radykalnych aktów prawnych, sygnowanych znanym nam wszystkim nazwiskiem.

Pierwszym skojarzeniem z ówczesną dekadą w kontekście USA jest niewątpliwie postać Ronalda Reagana. Wywodzący się z chrześcijańskiej rodziny aktor, potem wspinający się po szczeblach władzy lokalnej i centralnej polityk, aż wreszcie 40. prezydent Stanów Zjednoczonych. Chodząca definicja self-made mana, tak bardzo ukochana przez republikańskich odbiorców, patrząc na rankingi zaufania czy oceny rządów, a jednocześnie niejednoznaczna, patrząc na nią trzeźwym okiem i odrzucając wszelkie partyjne podziały. Rządy Reagana odcisnęły dosadne piętno na współczesnej Ameryce, a przykładów nie trzeba daleko szukać, chociażby w osobie jednego z kandydatów w tegorocznych wyborach prezydenckich, byłego prezydenta Donalda Trumpa, szalenie inspirującego się swoim poprzednikiem. Odtworzenie takiej historii to mokry sen Akademii Filmowej, znanej z wręczania osobom współtworzącym biografie całej masy statuetek. 

Jednak w rękach Seana McNamary Reagan to kolejne tłuste danie stęsknionej za sukcesami propagandy konserwatystów. Nic dziwnego, skoro producentem jest MJM Entertainment Group, firma zajmująca się okołochrześcijańską paszą. Osadzona na przestrzeni prawie całego życia opowieść to wycinek scenek rodzajowych, gdzie każda z nich mówi mniej więcej tyle, ile artykuł na Wikipedii. Ich wartość merytoryczna jest również na poziomie tekstów z najpopularniejszej internetowej encyklopedii świata, ponieważ reżyser nie myśli nawet o krytycznym spojrzeniu na jakąkolwiek płaszczyznę prezydentury The Gippera. Gdy bowiem Reaganowi się powodzi, wzniosłości i podniosłości nie brakuje, lecz gdy wybuchają skandale, jak na przykład ten związany z Iranem i prawicową, nikaraguańską partyzantką Contras, Quaid bagatelizuje to imitowanym, reaganowskim uśmiechem i wzruszeniem ramionami, jakby dla przywódcy wspieranie bojówek czy wysyłanie narkotyków w różne strony świata to nie był pewien dylemat, ale sposób na wtorkową chandrę.

Wszystkie sceny budują wokół siebie aurę autoparodii, przez co nie da się nie wybuchnąć śmiechem. Samym konceptem opowiedzenia historii nie pogardziliby komicy z Saturday Night Live. Otóż życie Reagana streszczane jest ustami agenta KGB, granego przez jednego z czołowych prawicowych aktorów, Jona Voighta, fetyszyzując i omal nie wyznając miłości „najwybitniejszemu przywódcy XX wieku”. W postać Nancy Davis, żony prezydenta, twórcy włożyli najgorsze cechy żon Oppenheimera i Dicka Cheneya z produkcji Nolana i McKaya. Sama historia o fizyku głęboko zainspirowała twórców, żeby wręcz przepisać wątek o relacjach ze Związkiem Radzieckim, a epizod zwalniania pracowników w dobie jednych z największych strajków mógł się inspirować szef PKP Cargo, bo jak jemu, tak w oczach twórców wszystko uchodzi na sucho, podkreślając nieomylność i potrzebę radykalnych ruchów w tym aspekcie.

Gdy pod koniec filmu Margaret Thatcher krzyczy do telewizora „go, get them, my cowboy!”, oglądając płomienne przemówienie swojego przyjaciela, po wszystkich skeczach pozujących na koherentne dzieło będące przekrojem życia The Great Communicatora, nas film zostawia z uczuciem zażenowania. Jeśli chodzi o Ronalda Reagana i realia życia podczas jego prezydentury, więcej powiedział Kendrick Lamar w utworze „Ronald Reagan era” w przeciągu tylko 6 minut. Sama filmowa biografia Reagana trafia do panteonu tak wielu nieudanych produkcji, fetyszyzujących i we wręcz karykaturalny sposób przedstawiających okruchy życia swoich bohaterów. Miał z kropli wyselekcjonowanego mleka powstać ser blue cheese, a jednak naszym oczom ukazał się słony cheddar.

Szymon Pazera
Szymon Pazera

Reagan

Rok: 2024

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Sean McNamara

Występują: Dennis Quaid, Penelope Ann Miller, Scott Stapp

Dystrybucja: Monolith Films

Ocena: 1/5

1/5