Tegoroczna identyfikacja wizualna wokół nowohoryzontowego festiwalu skupia się na chodzeniu, jego prostocie, różnorodności interpretacji bądź wszelkich implikacjach z nim związanym. Jak zaznaczała kuratorka sekcji Let’s Go Ewa Szabłowska, za tą niewyszukaną czynnością mieści się niesamowity potencjał społeczno-polityczny pełen aktów filozoficznych, doświadczeń duchowych czy rytuałów przejścia. Nie bez powodu idealnie w myśl trwającego festiwalu MFF mBank Nowe Horyzonty wpasowuje się Radu Jude, bowiem wiele poprzednich dzieł akt chodzenia wykorzystywało do pokazania rumuńskiego pejzażu społeczeństwa zachłyśniętego kapitalizmem, pukającego do drzwi Europy Zachodniej z bagażem wschodniego zacietrzewienia. Inspirując się ideą sekcji Rumunia: Gry Lustrzane, porównującej wzajemne oddziaływania wczoraj i dziś, warto najnowsze dzieło autora Niefortunnego Numerku lub Szalonego Porno zestawić z Angela idzie dalej, gdyż oddalone od siebie o 42 lata tworzą dyptyk o przemianach i zastoju – struktur państwa, gospodarki i społecznego ducha.
Zastanówmy się na samym początku, czym są końce świata? Dla ludzkich kosmosów ich lista się nie kończy: od śmierci bliskich, przez niechciane ciąże, końce związków, do utraty zniżek studenckich czy przyjaciół z dzieciństwa. Kilkanaście lat temu na skutek przepowiedni Majów zostaliśmy przygnieceni katastroficznymi tasiemcami, gdzie w jednym z nich pełen desperacji John Cusack, ratując rodzinę, próbował dostać się na pokład niezniszczalnego statku, dostępnego głównie dla najbogatszych obywateli świata, a Roland Emmerich po raz kolejny wzniecił strach w społeczeństwie swoim paszkwilowym spektaklem pełnym wybuchów, tsunami i spadających komet. Za tego typu produkcjami szedł smutny wniosek, wówczas bezkrytycznie przyjęty głównie przez amerykański dyskurs, że końce świata przetrwają najbogatsi, czyli ci nadużywający ziemskich zasobów do mnożenia swojego majątku. Wątek pogardy w stosunku do planety zawarł Adam McKay w Nie patrz w górę, gdzie na każdym kroku denialiści klimatyczni, od polityków najwyższego szczebla, liberalnych dziennikarzy czy prawicowych podcasterów, wyśmiewają parę naukowców ostrzegających przed nadchodzącym zagrożeniem i żyją, o zgrozo i dosłownie, gdyby jutra miało nie być, cytując pezetowskiego klasyka.
Radu Jude ma już za sobą kilka prób zobrazowania metaforycznych końców świata. Dla rumuńskiego reżysera mogą to być: nieszczęśliwe zakochanie się w tle śmiertelnej choroby (Zabliźnione serca), wygrana samochodu niszcząca rodzinne relacje na skutek skąpstwa (Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie) czy widmo zwolnienia w konsekwencji wycieku sekstaśmy do internetu (Niefortunny numerek lub szalone porno). To smutne refleksje o pozornie otwartym społeczeństwie rumuńskim, tak naprawdę szczelnie zamkniętym w czterech ścianach stereotypów i konserwatywnych prawideł, hodujących następnych Andrew Tate’ów. Doskonale uświadamia to ostatni z wyżej wymienionych przykładów, gdzie na kanwie skandalu obyczajowego zleakowanego filmu erotycznego sąd w postaci oburzonych ojców i matek skazuje na ukrzyżowanie niewinną nauczycielkę, nie faktyczną osobę odpowiedzialną za wyciek. Szeroki wokabularz przekleństw sędziów to jedno, lecz pikanterii dodaje bezpośrednia konfrontacja z nimi, podczas której Emilia stale punktuje masę hipokrytów-rodziców, uprawiających seks we wszelakich miejscach, pozycjach i na różnych zasadach, zdradzających siebie wzajemnie, jednak przerażonych wpływu jej filmu na dzieci, podczas gdy obecny dostęp do pornografii (co przerażające) prostszy jest niż budowa cepa.
Podobnie jak w Nieszczęśliwym numerku punktem wyjścia do rozważań jest poranek kobiety. O 5:50 Angelę (Ilinca Manolache) budzi dźwięk alarmu w telefonie, przypominający o nadchodzącym dniu pełnym pracy. Wraz z nią siadamy do samochodu, słuchamy pesymistycznych wiadomości na zmianę z hitami rumuńskiej estrady, przemierzamy ulice Bukaresztu w czarno-białej stylistyce, przez którą płyną hektolitry rozpaczy, frustracji czy rozczarowania życiem. Sama Angela nie ma też zbyt wielu powodu do uśmiechu, pracując nieodpłatnie na planie korporacyjnego filmu dotyczącego bezpieczeństwa i higieny pracy jako asystentka reżysera. Jednak nasza Mrs. Hyde trzyma w telefonie pewien sekret. Jej carreyowską maską jest alter ego o imieniu Bobiță, stale wylewające swoje zażenowanie sytuacją materialną, polityczno-społeczną i życiową w Tikokach parodiujących osobę przytoczonego wyżej Andrew Tate’a. Ów eskapizm w postaci wychwalania Putina czy powtarzania prawicowych populizmów mało satysfakcjonuje kobietę, bowiem każdy kolejny powrót do rzeczywistości wydaje się być bardziej bolesny od poprzedniego. Ten powracający rytmicznie leitmotiv to jeden z trzech momentów przełamujących czarno-białą kolorystykę dzieła rumuńskiego reżysera.
Kolejny następuję wraz z częstym cytowaniem feministycznego klasyka Luciana Bratu z 1981 r. pt. Angela idzie dalej. To opowieść o taksówkarce szukającej jakiegokolwiek bodźca w rutynie, stale powtarzających się łudząco podobnych wieczorów z matką czy przejazdów z kolejnymi klientami. Życie Angeli to trafna analogia do zmęczonych życiem w patriarchacie kobiet kina, jak przykładowo Jeanne Dielman, gdyż punktów wspólnych jest cała masa: główna bohaterka pochodzi z nizin społecznych, zajmuje się nieco mało szanowanym zawodem, a cynizmem, zblazowanym głosem i one-linerami tłumaczy sobie niesprawiedliwość świata. Jednak gdy rutynę dnia Delphine Seyrig niszczy przegotowane ziemniaki, tak u Bratu punktem zapalnym zmiany pojawia się w postaci Guyriego. Mężczyzna staje się czymś na kształt rewolucji, tlącej się w tle rumuńskiego społeczeństwa. Co interesujące, to fakt, że dzieło Bratu sprytnie umknęło cenzurze władz, a widzowie mocno zaciekawiła klisza socjalistycznego życia opakowana komedię wielu pomyłek.
Dla Jude postacie, którym autor takich filmów jak Tudor i Filmu z Czarującą Dziewczyną cztery dekady wcześniej tchnął w nozdrza życie, to lustrzane odbicia współczesnych bohaterów. Radu wręcz zabiera Angelę i Guyriego do swojego uniwersum, a my poznajemy ich raz jeszcze podczas wywiadu z asystentką produkcji przed rozpoczęciem zdjęć z udziałem sparaliżowanego syna. 40 lat później bohaterowie wychowani w socjalistycznej utopii przeskoczyli na drugą stronę politycznej barykady, wspierając Viktora Orbána i jego autorytarne skłonności oraz pełne ksenofobii wypowiedzi między innymi nt. Ukraińców. Konfrontacja Jude to nie tylko debata między nowoczesnością i starością, ale i wypunktowanie hipokryzji. W Angela idzie dalej nasz duet pod przykrywką cynizmu jednak był skłonny okazywać empatię względem potrzebujących, obecnie został omamiony populistyczną, prawicową retoryką, o ironio, mało różniącą się od komunikatów i wypowiedzi Ceaușescu i jego świty.
Motyw przeplatania dwóch dzieł to nie tylko romantyczna wizja sequelu po 40 latach czy reinterpretacja historii o Angeli. Głównym zadaniem Jude jest przede wszystkim nadanie nowego wydźwięku fragmentom filmu Bratu poprzez spowolnienia i powiększenia kadrów. Doprowadzają one do skupienia uwagi widowni na elementach, będących porównaniem socjalistycznej optyki z obecnym porządkiem, przede wszystkim w aspekcie wyzysku, biedy i niesprawiedliwych oraz niegodnych warunków pracy. Mimo, że społeczeństwo zmieniło się na przestrzeni lat, co rumuński reżyser pokazuje na każdym kroku, to problemy społeczno-ekonomiczne wydaje się, że nawet i przybrały na sile, a gospodarka rynkowa, tak ckliwie zachwalana przez osoby pokroju Leszka Balcerowicza, została impulsem do rozwarstwienia się nierówności, nie tylko gospodarczych, jak i kulturowych czy etnicznych.
Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata to również wyborny pokaz zrozumienia współczesności poprzez wplątywanie w kontekst rozmów czy to osoby najpopularniejszej rumuńskiej tenisistki – Emmy Raducanu, śmierci Godarda, rządów Orbana czy też wszelkich najnowszych trendów. Niczym w poprzednim filmie, dużą rolę odgrywa tutaj internet, a dokładniej TikTok, analizowany pod kątem wpływu jednostek na społeczeństwo. Rumuńska Nowa Fala szybciej i dobitniej od wszelkich amerykańskich teen dram pokazała fenomen tejże aplikacji. To ponadto debata dot. enszytifkizacji, stosunkowo nowego zjawiska będącego procesem pogarszania się usług dostarczanych przez platformy bądź firmy dzięki agresywnym reklamom oraz nisko jakościowym produktom, celem zwiększenia zysków. Podczas gdy wielu twórców nie rozumie siły wirtualnego świata, Jude dobitnie pokazuje, że to obecnie integralna część życia, a realistyczny, wielkomiejski komentarz społeczny powinien zawierać jego wpływ na jednostki, masy, korporacje.
Groteskowy komentarz społeczny przemycany jest w każdej scenie, lecz jednym z punktów kulminacyjnych staje się debata na temat nadchodzącej korporacyjnej kampanii, czego owocem ma być film poświęcony wszelkim zagrożeniom BHP. Pomijając już przytoczony wyżej fakt, że nasza główna bohaterka nie dostaje za swoją pracę nawet złamanego grosza, to właśnie podczas tego pitchingu autor Aferimu! rozpoczyna swoją balladę o (nie)inkluzywności korporacji, której nie powstydziłby się sam Uwe Boll, nomen omen jeden z bohaterów filmu. Pod płaszczykiem wydumanych wartości rodzi się pogarda do nazwisk, pochodzenia (bo nie spodobałoby się reklamodawcom i przyszłym kontrahentom), odrzucenia ze względu na smutny wygląd czy wyśmiewanie samego wypadku, który był konsekwencją siedemnastogodzinnego tyrania ku czci bossa, nazywającego się Hans Frank Pętla kapitalizmu ściska szyję Angeli i innych bohaterów – wszystko ma być tańsze, szybsze, mniej moralne – ku czci pieniądza i zysku.
Rezygnacja z czarno-białej estetyki ostatecznie następuje w trzecim akcie filmu, w lustrzanym odbiciu Niefortunnego numerka lub szalonego porno. W statycznym ujęciu widzimy nieudolne próby nakręcenia korporacyjnego filmu, który w oczach reżysera ma być współczesnymi Podstawami BHP w kopalni miedzi, a tak naprawdę z biegiem minut przeradza się w bezduszny, brzydki tasiemiec po kosztach. Stare i nowe budownictwo tworzące niejednorodne tło, ciągłe zmiany scenariusza wydłużające czas zdjęć, biegające psy, przejeżdżające auta czy w końcu absurdalny pomysł podnoszenia przez niepełnosprawnego bohatera zielonych tabliczek, zabierających mu możliwość opowiedzenia swojej historii, na których w postprodukcji doda się słowa tworzą niekończącą się komedię pomyłek. Wydaje się, że rumuński reżyser znalazł lekarstwo na uśpioną frustrację ludzi. Wystarczy po prostu postawić kamerę i dać im mówić. Być może nie zmieni to nic, być może dalej pożyją po prostu, ale w tym katartycznym doświadczeniu niczym Emilia z poprzedniego filmu, walczą o swoją podmiotowość, ważny element w kontekście relacji polityczno-społecznych.
Wydaje się, że Rumunia (jak i każde postsocjalistyczne państwo) powinna stać się najszczęśliwszą dziewczyną na świecie w wyniku wprowadzenia gospodarki rynkowej, parafrazując jeden z tytułów filmografii Radu Jude. W latach dziewięćdziesiątych piękne obietnice wyjścia z socjalistycznej biedy chwytały za serca i podnosiły na duchu, jednak stale nawarstwiające się problemy ekonomiczno-społeczne, iluzja inkluzywności, pogarda dla najbiedniejszych to tylko jedne z licznych ran, zadanych przez ostatnie 30 lat. Aż chciałoby się zobaczyć takie kino w Polsce, a nie kolejne liberalne ochłapy pełne ckliwego moralizatorstwa spod znaku Szumowskiej czy Smarzowskiego. Pięknie wyreżyserowane i kolejne, inteligentne dzieło Radu Jude zostawia nas z przyjemnie spędzonymi trzema godzinami, pełnymi uśmiechu, lecz prawdopodobnie tego przez łzy. Bowiem może najlepiej nie mieć oczekiwań. Wobec tego świata, wobec wszelkich końców, wobec kolejnych obietnic, że będzie lepiej. Że będziemy się uśmiechać, że może coś się zmieni.
PS warto zostać na napisach końcowych, ponieważ to peak humoru rumuńskiego reżysera!